Tales of Kenzera: ZAU powstało w Surgent Studio, które trafiło ze swoim dziełem do programu EA Originals. To stamtąd dostaliśmy znane z Nintendo Switch Unravel Two, Lost in Random, czy uwielbiane It Takes Two. Tym razem przywiało do nas tajemniczy świat Kenzery, gdzie jako młody szaman Zau spróbujemy dokonać niemożliwego i przywrócić do życia swojego ojca. Gra jest metroidvanią, która trafiła na Switcha i pozostałe platformy 23 kwietnia 2024 roku.
Metroidvanii Ci u nas pod dostatkiem, a sam gatunek ma się bardzo dobrze. Świetnym przykładem jest niedawny Prince of Persia: The Lost Crown - recenzja TUTAJ - czy mniej znane, ale wciąż "moje ulubione" The Last Faith - recenzja TUTAJ. Przykłady można by wymieniać, a finalnie i tak dyskusje zamknie nam król Hollow Knight. Wtedy jesteśmy o krok od wypowiedzenia słów Silksong - łzy gotowe!
Bezpieczny grunt
Nietypowo zacznę od końca. Tales of Kenzera: ZAU, to… bardzo bezpieczna metroidvania. W wielu aspektach raczej nie próbuje się wychylać i korzysta ze sprawdzonych wzorców. System poruszania się jest przyjazny, nowe umiejętności nabywamy szybko, a cały rozwój naszego szamana nikogo nie powinien zaskoczyć.
Grę cechuje widowiskowa wymiana żywiołów, której dokonujemy w locie. Zau posiada dwie maski - lodową i ognistą, które będzie regularnie rozwijał według naszego uznania. Poza oczywistą zmianą kolorystyki, rewolucja zachodzi w naszych atakach. Ogień sprawdza się w walce w zwarciu, a lód potrafi radzić sobie w dystansie.Nie jest to żadna wyszukana metoda, ale za sprawą konieczności wachlowania, nabiera to wszystko przyjaznego tempa. Tak w walce, jak i sekcjach platformowych, które szybko zaczną od nas wymagać konkretnego specjala. Tej pierwszej będzie tu jednak wyraźnie więcej i co krok musicie się nastawić na zamknięcie przestrzeni i obowiązkowe pokonywanie kolejnych fal wrogów. Niby nie boli to szczególnie i nie schodzi się z tym przesadnie długo, ale takie motywy zawsze zostawiają małą rysę na życiorysie. Bije od tego wtórnością, której raczej wolałbym w tym “zbłąkanym” gatunku unikać. Znajdą się okazjonalne łamigłówki czy platformowe wyzwania, ale gdzieś ta szala została przeważona na bitną stronę.
Prosto w serce
Jeśli już jesteśmy przy gatunku, to uważam, że słowo metroidvania jest tu lekkim nadużyciem. Sam nie jestem fanem ciągłego backtrackingu i szukania właściwej odnogi mapy, więc tu… byłem względnie zadowolony z prostoliniowości. Zdaję sobie jednak sprawę, że nie tego oczekują fani takich gier, więc zalecam rozważne podejście do Kenzery. Trasa jest klarowna, cel nie omieszka się wyświetlić na mapie, ale nawet bez niego byłaby to raczej prosta konstrukcja. Nie eksploracją Kenzera żyje.
Jej świat jest dość różnorodony, ciekawy i po prostu inny. Trafiamy do krainy magicznej, z pogranicza snu, gdzie wszystko jest kulturowo obce. Samo postawienie na szamanów nie jest tak oczywiste i przyznam, że czerpałem z tego jakąś tam frajdę.W parze z tym wszystkim musiał jednak iść sposób prezentacji (a voice acting jest tu bardzo dobry) oraz sama opowieść. I to na tych elementach wyraźnie się to wszystko opiera. Historia opowiada o stracie i bardzo trudnej walce z odnalezieniem się w nowej rzeczywistości. Bohater traci ojca, co zawsze jest nagłe i nieoczekiwane. Ten zostawia mu jednak książkę, której kolejne strony właśnie przyjdzie nam ogrywać. Zabieg sprawdza się świetnie, a całość śledzi z ciekawością. Nawet jeśli cel naszej walki wydaje się złudny i niewykonalny, to ta droga jest tu najważniejsza. Mógłbym porównywać Kenzere z nowym Prince of Persia i o ile w większości aspektów Książe będzie dla niej przekleństwem i brutalnie ją obije, tak w kwestii fabuły mocno mu się szaman odwinie. Historia jest emocjonalna, ma serducho i jest dobrze prowadzona. Zero zastrzeżeń.
Sama Kenzera jest też całkiem ładną krainą… czego świadectwo niekoniecznie dostaniecie na Switchu. Większość gry spędziłem w trybie przenośnym i biło to nieco po oczach rozmazanymi pikselami. Gdzieś tam fan Nintendo zawsze musi oglądać wszystko przez mgłę starego procesora, ale wiele gier oferujących podobny poziom graficzny poradziło sobie lepiej. Grać się da, ale…
Koniec był wstępem
Jak zakończyć, jeśli podsumowałem to na starcie? Wasz odbiór Tales of Kenzera: ZAU w dużej mierze zależy od zamiłowania do gatunku i wkręcenia się w historię. O tę drugą się nie martwię, bo to po prostu bardzo dobra rzecz, ale to pierwsze jest kwestią mocno indywidualną. Walki tu sporo, przeciwników nie tak wielu, żeby to ugrać, ale już bossowie wypadają przyzwoicie. Metroidvania z tego co najwyżej przeciętna, gra (biorąc pod uwagę wszystkie aspekty) zdecydowanie lepsza. Świata nie podbije, ale też nie powinna utonąć i nie życzyłbym jej szybkiego zapomnienia przez graczy.
Dziękujemy za klucz do recenzji firmie Monday Comms
Plusy:
Bardzo dobra, emocjonalna opowieść
I sposób jej prezentacji - voice acting, forma
Dba o szybkie dawki nowych skilli utrzymujących ciekawość gracza
Minusy:
Gameplay mocno oparty na walce, która po pewnym czasie razi wtórnością - zamknięcie dalszej drogi aż do ubicia kolejnych fal wrogów, jako przepis na przedłużenie zabawy (meh)
Kenzerze oglądanej przez szkiełko Switcha przydałoby się coś na wzmocnienie - ciut za bardzo rozmazane to wszystko w handheldzie