GYLT to gra przygodowa w horrorowym sosie, w której jako dzielna dziewczynka o imieniu Sally, poszukamy swojej zaginionej kuzynki, Emily. Kiedy wszyscy pogodzili się ze stratą i zaprzestali poszukiwań, Sally z uporem i nadzieją rozwiesza plakaty poszukiwawcze. Lokalne łobuzy sprawiają jednak, że uszkodzeń doznaje jej rower, a dalsza ucieczka prowadzi ją do świata, który tylko pozornie przypomina ten jej znany.
Za grę odpowiada hiszpańskie Tequila Works. Akcję obserwujemy z trzeciej osoby, szybko ucząc się wykorzystywać światło latarki, jako element walki z licznymi niebezpieczeństwami. Żart internetowy nakazywałby powiedzieć - mamy Alana Wake’a w domu! Premiera na Nintendo Switch miała miejsce 14 marca 2024 roku.
Poszukiwana
Nie mam zamiaru rozwijać szerzej fabularnej zajawki ze wstępu (bo spoilery), choć GYLT mocno na swoim przekazie stoi. Dość powiedzieć, że szybko odszukamy zgubę, ale okaże się to zaledwie wierzchołkiem opowieści. Poruszamy tu tematy trudne dla wielu nastolatków. Nie będzie to jakaś dogłębna ich analiza, bo kilkugodzinny czas trwania (około 3h) na wiele nie pozwala, ale widać, że twórcom przyświecał jakiś cel.
Za tym idzie mały żal, że postawili na prostsze wyjście z sytuacji i wszystkie cutscenki są prezentowane w formie obrazkowej. Ładnie narysowanej, z voice actingiem, ale wciąż sztywnej i mało poruszającej. Z racji indyczych korzeni takie ustępstwa były do przewidzenia.
Sally Wake
Gra stawia pierwsze kroki jako skradanka. Gramy małą dziewczyną, więc i trudno oczekiwać od niej heroicznej walki z kroczącymi za każdym rogiem potworami. Korzystamy z jej rozmiarów, wchodzimy w ciasne przestrzenie, ale wrogowie do najbystrzejszych nie należą, więc nie oczekujcie od tego Hitmana czy nowego Splinter Cella. Wszystko, mimo tej horrorowej tendencji, jest nastawione na nieco młodszych odbiorców. Całość zmienia się po odszukaniu latarki, która potrafi zwalczać mroczne zło, niczym we wspomnianym Alan Wake. Mierzenie uproszczone, z wyrozumiałym auto aimem, ale nawet nie to mnie bolało najbardziej. Zawsze uważam, że danie nam zbyt mocnej broni jest szkodliwe dla horroru. Jest to analogiczna sytuacja do niedawnego A Void Hope - recenzja TUTAJ - gdzie zaczynasz, obawiając się otoczenia, a kończysz, eliminując ich na tzw. pewniaka. Mocno uderza to w GYLT jako grę straszną. Może wciąż pozostanie nią dla swojego targetu, ale doświadczeni zjadacze horrorowego chleba ziewną ze znudzenia. Dodajcie do tego zagadki środowiskowe (przesuń, wyłącz, powtórz) i mniej więcej będziecie mieli obraz całej gry. Wbrew survivalowym naleciałością mapę mamy pod ręką, więc nikt tu nie oczekuje od nas desperackiej walki o przetrwanie. Nawet bez niej konstrukcja świata jest dość liniowa. Mamy poboczne pokoje do zwiedzenia, ale jeśli ktoś chce podążać głównym torem, to świetnie sobie poradzi “na czuja”. Jeśli jednak interesuje was “true ending” (bo i gra ma ich parę), to nie będzie można kilku rzecz pominąć.
Bunkrów nie ma…
Wszystko zależy od zapotrzebowania. Mimo wielu uproszczeń w oczach gościa oczekującego totalnej psychodeli daleki jestem od nazwania GYLT grą złą. Jest to solidna pozycja, która działa zgrabnie i wygląda przyjemnie. Ma przekaz, stara się mieszać mechaniki i ograniczyć nudę sprzed ekranu, ale brakowało nieco większej odwagi przy historii i kreatywności przy potworach - nie są zbyt różnorodni, a ich orientacje w terenie też poddałbym dyskusji. Tytuł powinien okazać się idealny dla debiutantów w gatunku. Cena premierowa (120 zł) budzi lekkie wątpliwości, więc bezpieczniej będzie poczekać na nieuchronną promocję. Tequila Works na pewno zrobiło pierwszy krok w kierunku czegoś fajnego, a ich ewentualną kolejną horrorową próbę na pewno sprawdzę. Na ten moment nieśmiały kciuk w górę.
Dziękujemy firmie Tequila Works za dostarczenie gry do recenzji.