Recenzja Echo Generation: Midnight Edition na Nintendo Switch
Echo Generation przykuło uwagę graczy na niedawnych pokazach. Zapowiedź pewnie była dla większości totalną nowością (włącznie ze mną), choć mamy tu do czynienia z grą oryginalnie wydaną w 2021 roku. Zdążyła ona nawet wygrać nagrodę najlepszej gry indie podczas Canadian Game Awards.
Za tytuł odpowiada studio Cococucumber, przenosząc nas do ubiegłego wieku, a dokładnie roku 1993, gdzie w małym miasteczku Maple mają miejsce dziwne zdarzenia. Zwykłe wyjście z domu, opiekując się niechętnie młodszą siostrą, zamieni się w przygodę pełną intryg i elementów nadprzyrodzonych. To ten zakątek świata, gdzie grasujący seryjny morderca dzieci zdaje się normą, a nalot kosmitów kwestią czasu.Echo Generation najłatwiej określić zachodnim jRPGiem, gdzie przyjdzie nam levelować postaci, poznawać nowe ataki, a walka odbywa się w systemie turowym. Premiera na Nintendo Switch ma miejsce 19 czerwca 2024 roku, a w grze uświadczymy polską lokalizację kinową (napisy).
Wehikuł czasu
Odhaczmy oczywistości - czuć tu ogromną inspirację Stranger Things. Pierwszy rzut oka na screeny na pewno nakierował was na takie myśli, a tu nikt nie stara się tego ukrywać. Wręcz przeciwnie - twórcy chełpią się tym na każdym kroku. Jest to przygoda z mocnym geekowym zacięciem. Sama postać protagonisty to typowy zajawiony popkulturą dzieciak wychowany jeszcze w latach 80’. Niechętnie podchodzący do poleceń matki, próbujący nieśmiało pchnąć relację z koleżanką o krok dalej, a w wolnych chwilach myślący o nakręceniu amatorskiego filmu ze swoją ekipą. Pokój obwieszony plakatami i łatwość w nakręcaniu się na otaczające rzeczy, to cały on. Jak plotki mówią, że coś się rozbiło nieopodal, to trzeba to sprawdzić. Niezależnie od tego, jak niebezpieczne się wydaje.
Cococucumber dokonało bardzo rzadkiej rzeczy. Potrafiło spiąć wszystkie absurdy ciekawą klamrą. Mamy tu zombie, kosmitów i biegające mechy, elementy totalnie do siebie niepasujące, a wciąż sprawia to wrażenie jednej całości. Łatwo sobie wyobrazić jak w wielu takich przypadkach kończymy z nieudolnym wrzucaniem wszystkiego do jednego worka, a tu każdą zachciankę twórców przyjmujemy z uśmiechem. Na papierze ciężkostrawny mix składników staje się przemyślanym i smacznym daniem. Podtrzymują w ten sposób ciekawość gracza. Praktycznie każdy dzień skieruje nasze kroki ku coraz dziwniejszym. Gadający kot? Żaden problem.
Papierowa walka
Poza rozmowami, gdzie czytanie dialogów daje ogrom frajdy, większość czasu spędzimy na walce. Zaczniemy skromnie, pokonując wyszczekane szopy, by zaraz skrzyżować rękawice z bestią Wendigo, nieumarłymi ptakami czy dyrektorem szkoły z mrocznymi sekretami w piwnicy.
Nasza ekipa będzie się składać z maksymalnie trzech postaci, gdzie w systemie turowym będziemy wymieniać uprzejmości. Trudno na tym polu oczekiwać rewolucji. Jest to dość fundamentalny system, w którym postawiono na aktywność gracza. Dla mnie niestety, bo nigdy nie byłem fanem i jedynie Sea of Stars potrafiło mnie tym do siebie nie zrazić. Najprościej przyrównać to do serii Paper Mario, gdzie każdy atak wiąże się z jakąś prostą minigierką. Od celowania w uciekające pole po proste kombinacje analogiem. Fajnie, że jest na tym polu różnorodnie i wszystkie ataki (poza podstawowym uderzeniem) mają w sobie coś świeżego. Łatwo wybrać swoje ulubione, z którymi w arsenale będziemy się czuć pewniej. Od mocniejszego uderzenia czasami będzie zależeć powodzenie w walce, a tego dokonamy, wykonując wymaganą sekwencję.
Jeśli miałbym jakiś poważniejszy zarzut w kierunku walki, to jej tempo mocno mi doskwierało. Strasznie to toporne. Zbieranie się do ataków trwa stanowczo za długo, a przy pojedynkach z cięższymi wrogami/bossami potrafi przynudzać. Mimo nieustannej potrzeby klikania kolejnych sekwencji życzyłbym sobie zwiększenia prędkości. Nawet kosztem procentowego wzrostu swoich niepowodzeń. Byłaby to gra warta świeczki.
Maple
Świat, choć pozornie jest zwykłą mieściną, aż chce się zwiedzać. Jego urok idzie w parze z wcześniej opisanym klimatem. To ten rodzaj gry, gdzie człowiek chce pogadać z każdym i nie pominąć żadnych drzwi. Nie ma mowy o rushowaniu do celu, bo i ten potrafi nie być tak oczywisty. Gra szybko rozwarstwia się na wiele questów. Sporo z nich to przynieś, wynieś, pozamiataj, ale taka uproszczona forma pasuje do całokształtu. To siatka powiązanych ze sobą fed-exów. Od jednego gościa weźmiesz coś, co otworzy Ci nowy teren, a tam znajdziesz tę rzecz, o którą prosił ten drugi. Zaglądanie do dziennika będzie tu konieczne - ilość questów rośnie bardzo szybko! Czasami czuć tu pójście na skróty, bo jeden sąsiad zdaje się mieć w garażu o wiele za dużo potrzebnego do progresu sprzętu (a za każdy chce coś innego), ale to marginalny uszczerbek na życiorysie.Echo Generation to bardzo klimatyczny, sympatyczny i fajnie zaprojektowany tytuł. Graficznie uderzający w retro tony - wielokrotnie zachwyci widokami. Tu części składowe zostały po prostu zgrabnie przemyślane i łatwo dać się temu zahipnotyzować. W poszukiwaniu nieco luźniejszego jRPGa, który będzie bliższy naszej kulturze i nie wymagać będzie od gracza wtopienia kilkudziesięciu godzin na start (gra jest stosunkowo krótka), warto/wypada skierować wzrok w tym kierunku. Mała gra o wielkim sercu.
Dziękujemy za klucz do recenzji firmie Stride PR
Plusy:
Udzielający się klimat wczesnych lat 90’
Niepasujące elementy popkultury spięte bardzo zgrabną klamrą
Często uderzające w humorystyczne akcenty dialogi (a wszystko z polskimi napisami)
Choć ta kanciastość nie jest moją bajką, to grafikę/design świata muszę pochwalić