Nippon Ichi Software (NIS) zapoznało nas ze światem Yomawari w 2015 roku, kiedy to w Japonii pojawiła się pierwsza odsłona cyklu o podtytule Night Alone. Na Nintendo Switch premiera miała miejsce w 2018, a w pakiecie The Long Night Collection dostępny był również sequel Midnight Shadows. Gry oferowały horrorowe doznania w dość dziecinnej oprawie graficznej. Styl chibi to słodka karykatura, która stanowi świetny kontrast dla otaczającego nas mroku. Pod koniec października 2022 roku dostaliśmy szansę powrotu do opustoszałych ulic pełnych duchów w Yomawari: Lost in the Dark.
Klątwa
Brak ciągłości fabularnej sprawia, że można śmiało zacząć przygodę od tej części. Młoda dziewczynka jest dręczona przez rówieśników. Budzi się w dziwnym, ciemnym lesie, a ostatnią chwilą jaką pamięta, jest wejście na dach szkolnego budynku. Tam poznaje tajemniczą postać, której głos wydaje się znajomy. Dowiaduje się o klątwie jaka nad nią ciąży, a żeby ją przełamać musi przypomnieć sobie kilka kluczowych rzeczy. Okruchy wspomnień będą prowadzić nas przez ciemne i niebezpieczne ulice rodem z koszmarów. Yomawari zawsze zaczyna od mocnego akcentu. W zasadzie ciężko tu o jakieś optymistyczne przesłanki. Od razu zostajemy rzuceni na głęboką wodę. Muszą wstrząsnąć naszymi emocjami. Przyznam, że byłem na to gotowy, a start Lost in the Dark przyjąłem dość chłodno. Na pewno nie uderzył we mnie tak jak ten z pierwszej części. A skoro o tym mowa, to wspomnę, że standardem dla serii jest obecność domowego zwierzaka. Tym razem jest to kot Mugi, który swoimi sporadycznymi występami niesie dużą pomoc.
Chibi Evil
Jak łatwo się domyślić, Yomawari to horror pozbawiony walki. Nie nazwę go survivalem, żeby nie nadużywać tych ram gatunkowych. Nie czuję, żeby chodził on w tej samej kategorii wagowej i raczył nas tym samym. Naszym głównym celem jest odkrywanie kolejnych kart skrywanych przez fabułę. Pieszo przemierzamy ciemne ulice “uzbrojeni” jedynie w latarkę i okazjonalne kamyczki podniesione z ziemi. Nijak to nie wzruszy duchem, więc tych mamy zadanie unikać. Przekraść się, przebiec ile sił w nogach, a najlepiej zamknąć oczy. W grze co prawda znajdziemy walki z bossami, ale te należy traktować jak zręcznościowe łamigłówki, w których musimy z gracją omijać adwersarzy.
Kluczową mechaniką jest próba nie nawiązywania kontaktu wzrokowego. Nasza bohaterka skrywa twarz w swoich dłoniach i jest zdana tylko na słuch. My również widzimy jedynie czarny ekran i te niebezpieczne czerwone poświaty sugerujące, że tam coś jest. Bardzo zgrabny motyw straszenia i budowania klimatu. Zdarzają się sceny wyskokowe, które do spółki z genialną atmosferą są wyjątkowo skuteczne. Zazwyczaj mnie takie coś nie rusza, a tu potrafili delikatnie podnieść ciśnienie. Chapeau bas.
Zagubiona w dźwiękach
Recenzje zawsze są subiektywne. Inne nie istnieją. Można się co do poszczególnych aspektów zgodzić, nie zgodzić, kwestia gustu. Są jednak takie elementy całości, które naprawdę trudno byłoby podważyć. I nowe Yomawari taki atut posiada. Dźwięk. To on buduje klimat tego, jak i każdego innego horroru. To ta niepewność, co czai się za rogiem.
Jeśli ktoś zakochał się w Silent Hill, to pewnie szeleszczące radio miało ku temu duży wpływ. Bo atmosfera jest ważniejsza od wyskakującego znienacka stwora. On mnie nie interesuje, a prędzej rozbawi. To audio stanowi niezbędną część udanego straszydła. Tu na starcie dostajemy informacje o założeniu słuchawek. Gra jest świadoma swoich zalet i chce wrażenia potęgować. Głośniki te detale rozmyją, a my stracimy dużo. Zaś w tych detalach tkwi cały sekret. Tupot stóp, bicie serca, a przede wszystkim te trudniejsze do zidentyfikowania odgłosy z oddali. Absolutny geniusz w tej warstwie.
Nadużyta gościnność
Lubię to określenie. Gdzieś jest ta bariera, którą twórcy muszą wyczuć. Mnie tutejsza monotonia dopadła z lepszą skutecznością niż duchy. I nie ma to związku ze żmudnym przeczesywaniem ulic, szukając kolejnych wspomnień. Gra nie daje nam oczywistych wskazówek gdzie iść, ale też nie jest tak, że szukamy totalnie po omacku. Nawet przyznam, że całkiem sprytnie sobie z tym aspektem poradzili, dając odpowiednią dawkę informacji. Nastaw się, że trochę zabłądzisz, ale wszystko w zjadliwych granicach rozsądku. Tempo nadane historii jest fatalne. Uważam ten aspekt za mocno niedopieszczony. Dowiadujesz się o klątwie, a potem wiele godzin tkwisz praktycznie w miejscu, przechodząc kolejne misje w dowolnej kolejności. A te nie niosą ze sobą odpowiedzi. Cała historia jest upchnięta na sam koniec tej (+/-) 10-godzinnej gry. Lost in the Dark zrobiło krok w kierunku wielkości gier z tej serii, ale był to krok zbędny. Poprzednie odsłony miały mniejszą formę (a co za tym idzie lepszą). Tu bym śmiało wyciął kilka etapów bez większej straty na jakości. Przedobrzyli i wynudzili.
To sprawia, że ciężko mi tu tonąć w zachwytach. Nie mam zamiaru oszukiwać sam siebie (i was przy okazji). To bardzo dobry horror, ale niekoniecznie świetna gra. Tą jest co najwyżej “ok”. Poprawna na wielu płaszczyznach, z genialnym dźwiękiem, ale nie dająca się polecić każdemu. Zamiłowanie do symulatorów chodzenia pewnie ułatwi ewentualną przygodę.
Dziękujemy firmie NIS America za dostarczenie gry do recenzji.
Dziękujemy firmie NIS America za dostarczenie gry do recenzji.