xcx

Właściciel zdjęcia: Nintendo

Recenzja* Xenoblade Chronicles X: Definitive Edition na Nintendo Switch

W opisie o nas na stronie możecie przeczytać, że jestem tym, na którego recenzje się prędzej czy później obrazicie. Zażalenia od wydawców słyszę często, od graczy zdecydowanie rzadziej, więc chyba najwyższy czas wbić kij w to mrowisko. Mimo że jestem wielkim fanem jRPG i zazwyczaj łatwo adaptuje się do ich stylu rozgrywki, to jest jedna osławiona seria, do której nijak nie mogę się przekonać - Xenoblade Chronicles. Mówili, zagraj w Torne, daj szansę dwójce, spróbuj zacząć od jedynki. I zacząłem, odbijając się od absolutnie fatalnego systemu walki. Chwilę później Nintendo zapowiedziało Xenoblade Chronicles X, czyli ostatni brakujący element układanki “hity z zapomnianej konsoli”. Z racji, że na tym polu recenzenckiego boju zostałem praktycznie sam, to wiedziałem, że będę musiał się ze swoim koszmarem zmierzyć. Poniżej moje spostrzeżenia dotyczące Xenoblade Chronicles X: Definitive Edition… i dlaczego ja wciąż tej serii nie polubię.

Nie chcę zaburzać recenzenckiego działu na naszej stronie, to i pozwoliłem sobie na małą gwiazdkę w tytule. Świadczy ona o tym, że ja świadomie tej gry nie skończyłem i nie skończę. Chcę jednak zachować pełną transparentność na tym polu i wam o tym otwarcie powiedzieć. Postaram się wycenić swoje doświadczenie, rozpisać klasyczne plusy i minusy, żeby leniwcy mogli przescrollować na dół, ale jeśli kogoś nie interesują wrażenia, bo typ gry nie skończył - czyli fani, którzy nie mogą przeboleć, że NIE ISTNIEJĄ GRY DLA WSZYSTKICH - to można czytanie zwyczajnie odpuścić. Bądźmy szczerzy, mógłbym tę gwiazdkę pominąć i nikt by się nie zorientował.
2025032021330000 s
Xenoblade Chronicles X stanowi poboczną opowieść, niezwiązaną z trylogią, którą wszyscy nauczyli się kochać. Zabiera nas do roku 2054, kiedy ludzie uciekają z Ziemi w trakcie wojny dwóch obcych cywilizacji. Krzyżowy ogień każe im uciekać, a awaryjne lądowanie kieruję na Mirę. Budzi się nasz wiecznie niemy avatar i zostajemy wciągnięci do organizacji BLADE, której zadaniem jest odszukanie innych kapsuł Ziemskich rozbitków. To, kto jest kim i jaka cielesna powłoka go otacza, będzie największym zwrotem wydarzeń serwowanym przez grę, ale bez spoilerów - milczę.

Niestety, z racji większego nacisku na modyfikację i tworzenie, nasz protagonista to kukła. Bez charakteru, bez głosu, bez szans na większe przejęcie jego losem. Konieczność wyboru opcji dialogowych jest kompletnie zbędna i najczęściej zabija pierwiastek przyjemności ze śledzenia cut-scenki/rozmowy. W to nie gracie dla fabuły i stanowi ona raczej minimum przyzwoitości.

Nacisk tej gry jest jednak nastawiony na eksplorację i walkę. Jedno dobre, drugie niekoniecznie. Absolutnie rozumiem i zgadzam się z tymi, którzy rozkochali się w przemierzaniu tego świata. Ten świat/To bydle jest na tyle intrygujący i osobliwy, że wszyscy z choćby minimalną akceptacją klimatów sci-fi będą zakochani. Mira wygląda bardzo dobrze, co jest jakimś chorym przykładem, że podrasowana gra ze starej konsoli jest jedną z lepiej wyglądających na młodszym Switchu. Nie mogę w takich samych superlatywach wypowiedzieć się o tych sztucznych i bezpłciowych twarzach, ale z jednej strony taki już mamy japoński sznyt w tym wszystkim, a z drugiej… no, fabuła.
2025032021215600 s
W każdym razie tym się idzie zachłysnąć, a wszelkie poprawki QOL w tym definitywnym wydaniu przenoszą niejako starą grę w nieco nowsze czasy. Wyobraźcie sobie, że na WiiU, chcąc wymienić partnera podróży (a tych jest sporo) byłeś zmuszony go odszukać na mapie i z nim pogadać. Dziś to na szczęście zamknięto w zgrabnym menu, które może i mierzy w immersję, ale jest to wymiana, na którą każdy się zgodzi. Podobnie ma się sprawa z punktami doświadczenia dla tych, którzy siedzieli na ławce rezerwowych. W oryginale boostowaliśmy tylko aktywnych członków zespołu, co tylko pogłębiało konieczność gatunkowego grindu, jeśli czuliśmy potrzebę podmianki. Fajnie, że ktoś tam się pochylił nad bolączkami oryginału i nie wypuścił portu po linii najmniejszego oporu. To się ceni i na pewno boostuje moją (mimo niechęci trzeźwą?) ocenę Definitive Edition.

Zatrzymajmy się jednak na drugim filarze gry - walce. Tej, która niejako szufladkuje mi tę grę w dość nieoczywistej kategorii. Obcując z Xenoblade, walcząc ze wszystkimi (całkiem przyjemnie wyglądającymi) kosmitami, przeglądając dziennik, wysyp znaczników i zadań ja widzę tu… MMORPG. Jakby Monolith, w czasach większej popularności tych sieciowych molochów, chciało stworzyć coś podobnego dla graczy solowych. Nie jestem w stanie się wyzbyć tego przeświadczenia.

Walka odbywa się w systemie, gdzie postać atakuje automatycznie - jak w wielu MMO, jeśli mnie pamięć nie myli. Jeśli jesteś w zasięgu broni palnej lub białej, to nie musisz robić nic, żeby bohater machał/strzelał bronią. Twoim głównym zadaniem pozostaje używanie skilli w trakcie pojedynku. Jakby znudzeni twórcy turowych rozwiązań sporów stwierdzili, że zostawią do Twojej dyspozycji to, co miodne, a resztę zautomatyzują. Efekt tego, wybaczcie, jest fatalny. Nie ma tu żadnego impact hita, a mój gość mógłby na dobrą sprawę machać w powietrze, a feeling byłby bez zmian. Wygląda to momentami mega efektownie, ale jest mdłe, nijakie i nieciekawe. Postaci w zwarciu często na siebie nachodzą, przenikają, a ja sobie tak macham analogiem… albo nawet nie.

W zasadzie często nawet nie wiem, z kim ja do cholery walczę, bo jedyne punkty, gdzie zmuszony jestem kierować swój wzrok to cooldowny skilla i często dopakowane paski zdrowia wroga, żeby sprawdzić, ile mu zdjąłem - pokłosiem tego jest też spoglądanie na niezliczoną ilość paskudnych cyferek latających po ekranie. Rozumiem, że z czasem zrobi się fajniej, że jest jakaś walka, która wymagać będzie więcej, ale ona nigdy nie sprawi, że te popsute fundamenty nabiorą dla mnie koloru. Z przymrużeniem oka powiem, że nawet twórcy znają słabości tego systemu, a w tej edycji uzbroili graczy w quick cooldown, pozwalający przyspieszyć proces czekania.
2025032021185900 s
Wbrew wszelkim głosom, wielkość nie ma znaczenia ;) Festiwal fetch questów i odhaczanie znaczników w DLA MNIE marnym systemie walki to nie jest rozrywka, na jaką liczę łapiąc za ten gatunek. Pozostaje wciąż na uboczu fenomenu tej serii, którego zwyczajnie nie rozumiem. Oddam tyle, że o wiele bardziej przekonuje mnie oryginalne Xenoblade Chronicles, gdzie masz większy nacisk na wątek fabularny, niż to bieganie po zjawiskowej Mirze… bez celu. Świetnie, że wiele rzeczy poprawili, za to chwała, ale to wciąż nie jest gra dla mnie. Nie wszystkie muszą być! Na ocenę ma to bardzo duży wpływ. Mimo zasadnej niechęci nie mam klapek na oczach i doceniam, co wypada docenić. 6 byłoby jawnym ciosem poniżej pasa dla ogromu tej gry, mimo że pewnie bardziej oddawałoby moje doświadczenie.

Dziękujemy za klucz do recenzji firmie Conquest Entertainment


Plusy:

Thumb Up

Eksploracja - od systemu dynamicznego poruszania, po sam design ogromnego świata

Thumb Up

QOL - wiele przydatnych/niezbędnych poprawek względem oryginału, co zasługuje na pochwałę, bo mogli odbębnić prosty port

Thumb Up

Bardzo dobrze wygląda na Switchu - niby podrasowana ze starej konsoli, a będzie jedną z ładniejszych gier na młodszej?


Minusy:

Thumb Down

Miałka fabuła, niemy protagonista i festiwal fetch questów

Thumb Down

Jeśli szukałbym przeciwieństwa miodnej walki, to zawsze wskażę serię Xenoblade - cooldowny, cyferki i ziewanie

7 / 10

Nasza ocena

Awatar

Niko Włodek

Postaw mi kawę na buycoffee.to


Komentarze (0)

Zaloguj się lub zarejestruj aby dodać komentarz