Wszyscy europejscy gracze czekający na switchową wersję The Thing Remastered musieli uzbroić się w cierpliwość. Kiedy inne kontynenty już powoli zapominały o tym powrocie do gry z 2002 roku, nieoczekiwany błąd przyhamował nas aż do 31 grudnia 2024. W międzyczasie uleciało sporo promocyjnej pary. Nie dość, że gra przeniosła wszystkie swoje bolączki z przeszłości, to jeszcze Nintendo napluło w twarz.
Za projekt odpowiedzialne jest świetne w swoim fachu Nightdive Studios. Ludzie, którzy dbają o stare hity i przenoszą je regularnie na nowsze sprzęty. Delikatnie odpicowują i oddają w niezmienionej formie. To oczywiście miecz obosieczny - nienaruszający doznań z tamtych lat, ale dźwigający na garbie te same problemy. Tu mamy do czynienia z tego idealnym przykładem.Nie jest to bowiem klasyczna strzelanka z widokiem TPP, jakich w tamtych latach było na pęczki. Będzie tu sporo wymian ognia z potworami maści wszelakiej, ale The Thing od początku miało być czymś więcej. Zahaczając o gatunek survival horrorów, zapewniło świetny klimat, a swoistą niepewność chciano tu podrasować motywem okrutnych transformacji naszych kolegów. Zgodnie z fundamentami wylanymi przez klasyczny film Johna Carpentera z 1982, którego ta gra stanowi kontynuację, trafiamy do placówki badawczej na Antarktydzie. Tam przyjdzie nam odtworzyć kroki zaginionych poprzedników i poznać z bliska obce istoty, o których istnieniu wolelibyśmy nie wiedzieć.
Zakładam, że to Coś, jest wszystkim doskonale znane, więc pominę wątek fabularny, z którym gra radzi sobie dość przeciętnie. Cutscenki, jeśli nie zakładają okrutnych transformacji albo zdziesiątkowanych ciał są dość sztywne. Nasz protagonista to sztampowy wojak, a jego kompani… expendables. Nie Niezniszczalni, jak podpowiadać nam może tłumaczenie popularnego akcyjniaka, a spisani na straty. To mięso armatnie z przypisaną rolą (żołnierz, medyk, inżynier), do którego lepiej się nie przywiązywać. Nie tylko dlatego, że może nam wywinąć transformację, a dlatego, że to wycięci z jeszcze bardziej oczywistego kartonu goście godni zapomnienia.I choć brzmi to dość brutalnie i może komuś ciążyć, to paradoksalnie nie wpływa znacząco na rozgrywkę. Tą grą da się bawić bez tego emocjonalnego wkładu, bo bardzo dobrze sobie radzi z całą otoczką. Antarktydę przemierza się niepewnie. Niby pokryta samym śniegiem, raczej serwująca mniejsze mapy, a wciąż budząca grozę swoim podejrzanym spokojem. Nawet jeśli przyszło mi biegać po omacku, szukać kolejnego celu (to stara gra, więc znacznikiem nikt was nie poratuje) to uroku temu doświadczeniu nie odmówię.
Oryginalni twórcy mieli bardzo ambitne plany, za którymi ich technologiczne zdolności w 2002 roku zwyczajnie nie nadążały. The Thing ma kilka kluczowych elementów, wokół których toczy się gra. Przede wszystkim odczuwamy mróz na zewnątrz, co obrazowane jest kurczącym się paskiem u dołu ekranu. Prostota tego elementu polega na tym, że wystarczy przekroczyć próg jakiejś szopy po środku niczego, żeby ten pasek podładować. Logiki zero, ale wybaczamy.Drugim elementem jest zaufanie naszej ekipy, jak i jej ogólne zarządzanie. Jeśli ktoś ma zamiar się czepiać starej gry, to tu będzie miał żniwa. Na papierze miał to być system, który przybliży nas do składu i ewentualnie złamie serce czyjąś transformacją. Ma pomagać nam w obserwacji ich zachowań, które na tamten czas zamykały się wokół podejrzliwości wobec naszej osoby czy strachu. Z racji, że gra ocieka “przyjacielskim ogniem”, to owe zaufanie bardzo łatwo nadszarpnąć jakąś gustowną serią karabinem po plecach. Chcesz powiedzieć, przepraszam? Dajesz gościowi amunicję, jakby temu miało to pomóc odwdzięczyć się tym samym. Głupiutkie to było wtedy, głupiutkie jest teraz. Zresztą z tym rewanżem nie żartuje, bo sztuczna inteligencja kompanów potrafi niemile zaskoczyć. Stanowią oni czasami większe zagrożenie i przeszkodę niż biegające potworki. O ich blokowaniu się gdzieś tam po drodze nawet nie będę wspominał.
Załóżmy jednak, że działa to zgrabnie, a nasza ekipa to dobre ziomki, bo po przeciwnej stronie czaić się będzie zło. Zło intrygujące wizualnie. Niekoniecznie trudne i uciążliwe bym mógł to nazwać w pełni survival horrorem (niezmiennie to przede wszystkim strzelanka), ale dopełniające wrażenia artystycznego gry. Mniejszych wybijemy samym karabinem, a na tych mocniejszych niezbędny będzie jeszcze ogień. Dziś takie rzeczy to codzienność, ale wtedy budziło większe uznanie. Satysfakcja z podpalenia niezmiennie gwarantowana te 22 lata później.I chyba to mnie cieszyło najmocniej. Minął ogrom czasu, a zremasterowane The Thing, mimo zmarszczek i wad charakteru od dnia narodzin, to wciąż przyjemna rozgrywka. To tym dyktuję swój pozytywny odbiór i solidną notę. Złapanie za tak leciwą grę to przecież żadna gwarancja frajdy - szczególnie jeśli nie byliśmy jej fanem X lat temu - a to jest w stanie się obronić i oddać trochę uśmiechu przez te kilka godzin. Kilka, bo to dość krótka gra, z podziałem na misję jak za starych czasów. Nawet zacząłem się zastanawiać, czy przyjemność z gry nie wynikała z tęsknoty za tamtym gameplayem. Skondensowanym, podzielonym na misje, niezobowiązującym. Bez otwartych światów i NPCa smucącego za uchem swoje mądrości. Nie będzie to więc rozgrywka dla każdego, ale dla fanów filmu/horroru ciekawy powrót do przeszłości.
Dziękujemy za klucz do recenzji firmie Uber Strategist
Plusy:
Klimat, bo to śnieżne pustkowie budzi niepokój
Choć stare i archaiczne, to strzelanie i miotanie ogniem dawało sporo frajdy
Potwory są godne filmowego odpowiednika (zachowując zdrowy rozsądek patrząc na oryginalny rok wydania gry), a przy prezentacji brutalności nikt nie miał zahamowań
Minusy:
Kompani to sztampa większa niż bohater, a ich ewentualna transformacja nie niesie za sobą żadnych emocji