Recenzja The Legend of Heroes: Trails into Reverie na Nintendo Switch
Trails into Reverie to część większej całości. Zaczynanie przygody z serią od tej odsłony jest wysoce niewskazane. Łączy ona historię poprzedniczek, których nieznajomość utrudni odnalezienie się w tym świecie - bardzo! Niby znajdziemy w menu ich streszczenie, ale w mało przystępnej formie i nie nadrobimy nim klimatu. Japończycy z Reverie mogli się zapoznać kilka lat temu, a od 7 lipca 2023 roku dołącza do nich reszta świata dzięki przeniesieniu na język angielski.
Crossbell i Cold Steel
The Legend of Heroes, to ogólnie jeden z trudniejszych jRPGowych tasiemców do okiełznania. Może nie skrywa w sobie totalnego chaosu, do którego potrzeba poradnika jak Kingdom Hearts, ale wciąż za sprawą ogromu odsłon i podziału na różne opowieści stanowi wyzwanie. Tutaj krzyżują się fabuły - Crossbell, przedstawiona w Trails from Zero i Trails to Azure, oraz ta z kwadrologii Trails of the Cold Steel.
Wrzuceni na głęboką wodę, zaczynamy od odbijania okupowanego przez imperialne siły miasta, by potem przenieść się do Erebonii, gdzie pod przewodnictwem Reana Schwarzera i jego podopiecznych poszukujemy zaginionego księcia. Dopiszmy do tego tajemniczego i zamaskowanego “C”, wraz z jego nietypową paczką, a dostaniemy komplet protagonistów, między historiami których będziemy się przełączać na przestrzeni całej gry.Posłuży nam do tego system Crossroads. Pozwala on na przełączanie się w dowolnym momencie między trzema opowieściami. Jeśli jednak zbyt dużą porcję przejdziemy w jednej, zostaniemy zmuszeni do nadrobienia pozostałych, by zachować spójność. Zabieg bardzo ciekawy, wygodny, czasami pokazujący nam to samo wydarzenie z dwóch stron widzenia - za rzadko, chciałoby się więcej.
Odkrywanie kart instant
Dostaniemy pod swoje skrzydła ogrom postaci (około 50), choć z niektórymi ciężko będzie się zżyć, bo tak szybko odchodzą. Znajdą się pewnie faworyci fanów potraktowani tu po macoszemu, co niekoniecznie mi pasuje. Nie mam problemu z poświęceniem choćby i jakiegoś ulubieńca, ale niekoniecznie przemawia do mnie ciągła rotacja. Lubię przeżywać daną przygodę w zwartej ekipie, wczuć się w otaczającą ją aurę, a nie witać i żegnać po rozdziale, czy nawet mniej. Możliwość zabawy nimi w hubie łączącym niewiele tu zmienia.Zdemaskowanie tajemnicy wokół postaci C też pozostawia wiele do życzenia. W zasadzie trudno mówić o zdemaskowaniu, bo to po prostu się dzieje. I to stosunkowo wcześnie. Bardzo antyklimatyczny moment, w aspekcie, który mógł być pielęgnowany na przestrzeni całej kampanii. Ogółem mam wrażenie, że przy tej ilości postaci, gdzie większość staje się osiemnastym kołem u wozu (z racji braku czasu), oraz okazjonalnych dłużyznach, mamy obraz, przy którym ciągle powtarzałem - mogło być znacznie lepiej.
Zimna stal skostniała tu na dobre
Choć starałem się pobieżnie przybliżyć elementy składowe w kontekście fabuły, tak gameplayowo mogę się ograniczyć do serii Cold Steel. Wygląda to na produkt tak zbliżony - jakościowo i mechanicznie - że mógłby śmiało zostać nazwany piątą częścią. Zaznajomieni nie będą mieli problemu w odnalezieniu się, a nieświadomi - pomijając, że w ogóle podziwiam za próbę okiełznania - doznają lekkiego szoku przy wymagających walkach.
W teorii nie ma tam nic, czego by nie znali z innych jRPG - turowy system, kolejki, statusy, mocarne ataki łączone - ale poziom trudności nakazuje się mieć na baczności. Dość powiedzieć, że nasze postaci nie grzeszą HP przy atakach przeciwników, a ich właściwe wykorzystanie jest kluczowe dla powodzenia.Pole walki wygląda bardzo schludnie, czytelnie i intuicyjnie. Gorzką pigułkę należy przełknąć przy niezliczonej ilości bonusów i zależności, które są nam narzucane - łącząc dla przykładu postaci w pary mające swoje osobne ataki.
Nie znajdziecie tu Octopath Travelera, który był przystępny i wręcz do siebie zapraszał, a coś, przed czym trzeba będzie wziąć głęboki oddech, gdy tutorial spróbuje was nauczyć kolejnej rzeczy. Całość wymaga czasu i nie jest typem gry, którą można się bawić z doskoku. Samo modelowanie jednej postaci za sprawą klejnotów jest czasochłonne.
Szanuje Cię, ale nie lubię
To wciąż bardzo udany jRPG, który stawia przed graczami potężną blokadę w postaci poprzednich części uniwersum. Trudno uznać to za minus, bo fani będą zakochani, widząc wszystkie postaci z trzech sag w jednym miejscu. A ktoś, kto pominął choćby poszczególne elementy - patrz niżej podpisany - może odczuć dyskomfort, którego nie przeskoczy. Gdzieś zostanie przytłoczony.
Jak nie przez fabułę i walkę, to przez zatrzęsienie pobocznych aktywności, które wnoszą wiele do uniwersum i poszczególnych postaci, ale niekoniecznie do samego trzonu fabularnego Trails. Pospinali wątki, które tego wymagały, ale wciąż nie mówią sobie dość. Cieszy dodanie angielskiego dubbingu - chyba pierwszy raz w historii - ale przy tak powolnym tempie rozwoju pewnie pominę kolejne odsłony, gdy spróbują mnie zaskoczyć jeszcze jakimś super rozbudowanym zwieńczeniem, które na dobrą sprawę ciężko nazwać epilogiem.
Dziękujemy za klucz do recenzji firmie NIS America
Plusy:
Walka jest wymagająca, a jej system złożony
Ogrom grywalnych postaci - nawet jeśli wpadają na chwilę i są wyczuwalnym tłem
Minusy:
Przeciętnie prowadzony wątek fabularny i niewykorzystane w pełni Crossroads
Na dobrą sprawę konieczność ogrania wszystkiego z tej serii przed nią - nowi niemile widziani