Wojownicze Żółwie Ninja znów wróciły na usta fanów beat’em upów. Gry na bazie popularnej bajki, które rozkochały nas we wczesnych latach 90’, przeżywały mocny spadek popularności. Miało to oczywiście związek ze słabnącą marką samych Turtlesów. Tytuły pojawiały się zawsze, ale tak szybko, jak wychodziły, gracze woleli o nich zapomnieć. Złą passę przełamało Shredder’s Revenge, które idealnie trafiło w nostalgiczny punkt naszych serc. Chwilę później Konami podzieliło się kolekcją klasyków o trafnej nazwie Cowabunga, a większość starych fanów była w siódmym niebie.
Niedawno dostaliśmy zajawkę roguelite’a o nazwie Splintered Fate, a na tym nie koniec Żółwiomanii w świecie gier. Z automatów arcade do drzwi wszystkich konsol puka już Wrath of the Mutants. Gra wydana oryginalnie w 2017 roku, 23 kwietnia 2024 trafiła również na Switcha.
Insert coin…
Jak już wyszedłem z podziwu, że w 2017 roku pojawiały się jakieś nowości na automaty, to mogłem spróbować tego pożeracza żetonów w domowym zaciszu. O ile nie liczę nigdy na rozbudowaną fabułę w świecie Turtlesów i mam świadomość, że Shredder stanowi tam największe zagrożenie/będzie ostatnim bossem, to Wrath of the Mutants mnie zaskoczyło. Niestety niemiło, bo na dobrą sprawę nie dostałem nic. Gra po prostu się zaczyna, dając nam do wyboru jeden z 5 leveli do ogrania. Kanał się zamyka i idziesz siekać. Minimalizm, który trudno uszanować.
Wybór bohaterów zamyka się na tytułowej czwórce, a gra daje oczywiście możliwość rozgrywki w tyle osób (offline). Naszym założeniem jest pokonanie wszystkich dostępnych misji, po czym odblokujemy ostatnią (szóstą). Jak to przy automatach bywa - nabijamy punkty, bijemy rekordy, więc fundamenty powinny być znane.
…a napluje Ci w twarz
Jako miłośnik beat’em upów, który z góry się dobrze przy nich bawi, było mi trochę smutno, jak pustą produkcją jest Wrath of the Mutants. Szczególnie po tak udanych odsłonach wymienionych we wstępie. Dzieło Cradle Games to idealny przykład jak NIE powinno się robić bijatyki. Ciosy są nieodczuwalne, feeling jest zbliżony do machania bronią w powietrzu, a tła kolejnych plansz to dość oklepany zbiór Żółwiego otoczenia, który może wywołać nieśmiały uśmiech tylko u największych fanów tej ekipy.
Sam system walki nigdy nie próbuje czymkolwiek zaskoczyć, oferując w swoim bogatym menu atak i skok… Rzucamy okazjonalnie przedmiotami, a naszym głównym narzędziem zagłady jest specjal (TRZECI PRZYCISK!). Turtle Power napełnia się podczas naszych ataków, a każdy z żółwi ma sobie przypisane cudo. Michelangelo rzuca pizzą, kto inny tworzy wir. Niezależnie od efektów - rezultat jest ten sam i oberwą wszyscy wokół. Finalnie gra zakłada przedzieranie się przez kolejnych mobów, aż napełni nam się pasek specjala. Wcisnąłeś przycisk, wszyscy padli, idź dalej i powtórz.
Wewnątrz misji mid-boss i boss, którzy nieco umilają całość, ale sami też nie grzeszą zbyt wielką różnorodnością ataków. Minimum przyzwoitości. Samo Wrath bazowało swoją drogą na jednej z wielu reinkarnacji Turtlesów i usilnych prób odświeżania marki, która ledwo dyszy. Cały czas się z nimi spotykam. Nadają Turtlesom bardziej wyraziste charaktery i próbują to zobrazować w ich wyglądzie (bo widz głupek, to musi mieć na tacy), ale zawsze to gryzie się z pięknymi wspomnieniami i oryginałem, który mnie wychowywał. Nastawcie się, że Bebop będzie jakimś wychudzonym guźcem, a gdzieś tam zaczną Ci pomagać znajomi antagoniści. To kolejny (ostatni?) element całości. Okazjonalnie na ziemi będzie leżał power-up przywołujący Leatherhead lub Metalheada. Ci zrobią z przeciwnikami to samo, co nasz specjal. Fajnie, bo darmo i paska nie zużywasz, ale szybko okazuje się, że więcej gościnnych występów gra nie przewidziała, więc przyzwyczaj się do turlającego po ekranie krokodyla. I tak do mety, która czeka nas po około godzinie grania. O dziwo tam znalazłem jakieś szczątki przypominające ending i dowiedziałem się, kogo w ogóle przyszło mi tu ratować. Osobiście wolałbym uratować innych, których bezgraniczna miłość do Żółwi mogłaby skierować na te tory. Wrath of the Mutants nie jest grą dobrą, a i do przeciętnej jej brakuje. W zasadzie z pozycji fana doceniam tylko to, że przyszło mi grać Leonardo, Donatello, Michelangelo i Rafaelem. Umówmy się, nie była to najwyżej zawieszona poprzeczka.
Dziękujemy za klucz do recenzji firmie Renaissance PR