Nie każda gra z polski to Wiedźmin, a i nie wszystkie próbują mierzyć się z coraz większymi oczekiwaniami graczy. Czasami chodzi o szybką zabawę. Kilkunastominutową odskocznię od codzienności. Przypadkowe pierdnięcie w skali dnia.
Za Tales from the Arcade: Fartmania odpowiada Kuba Lisicki, którego nowa propozycja powrotu do prostych czasów arcade zakłada śmierdzącą wspinaczkę w poszukiwaniu bliskich. Całe bagienko świń zostaje porwane przez kosmitów, a jedna z problemami gastrycznymi uznana za skażoną i wyrzucona na Ziemię. To My, śmierdziele tego stada, którzy teraz muszą wykorzystać moc swoich pierdów, by dogonić statek obcej cywilizacji i zgarnąć po drodze jak najwięcej kolegów. Absurdalnie i z humorem. Założenia gry są proste i krzyżują mechaniki Flappy Birdów i Jump Kinga. Pierdzenie jest naszym “skokiem”, który jednocześnie odpowiednio pozycjonuje postać, a że zahaczenie o wszędobylskie kolce wstrzymuje toksyczne wartości naszej świni, to ta spada kilka pięter niżej i leci w dół przy nadziei na szybki grunt pod ogonem.
Celem gry jest dogonienie i pokonanie obcych, a po kilkunastu minutach takiej zabawy poznamy swój high score, którym będzie można się chwalić na tle innych śmierdzieli. Pierwsza próba zajęła mi 11 minut, podczas której zebrałem 28 z 33 świńskich kompanów. Nie są oni specjalnie poukrywani, ale znajdują się w często złośliwych położeniach, gdzie będzie trzeba dokładnie mierzyć każde pierdnięcie. Hitboxy są raczej łaskawe, więc to nigdy nie jest niemożliwe do wykonania, ale często może być potrzeba pompowania kilku prób w celu uratowania danego kolegi.
Dla mniej zainteresowanych ich bytem (choć to już totalnie spłyci całość) rozstawione zostaną fasolki, które wystrzelą naszą świnię, praktycznie teleportując ją kilka poziomów wyżej. Korzystając z nich, można zawsze podpatrzeć, gdzie oni się ukryli i nic nie stanie na przeszkodzie, żeby po nich wrócić. W zasadzie to już, to cała gra. Humorystyczna, pocieszna, ale mikroskopijna. Nie sądzę, żeby rozkochała w sobie tak mocno, żeby powtarzać ją nieustannie. Zazwyczaj większą chęć generuje nieznane. Próba pobicia siebie, czyli polecieć dalej, a nie osiągnąć lepszy high score i zebrać więcej świnek. Tu niestety nie ma zbyt wielkiej kary za wpadkę. Lot w dół rzadko kiedy jest bolesny dla oczu i zazwyczaj lądujemy stosunkowo blisko. Podkręciłbym tu poziom trudności, rzucając trzy świńskie życia i urozmaicił tereny. W Fartmanii pierdzimy pod to samo tło i te same elementy otoczenia na całej szerokości. Zmiany są kosmetyczne i jak do nich dojdzie, to jest to również zwiastun końca.
Dla mniej zainteresowanych ich bytem (choć to już totalnie spłyci całość) rozstawione zostaną fasolki, które wystrzelą naszą świnię, praktycznie teleportując ją kilka poziomów wyżej. Korzystając z nich, można zawsze podpatrzeć, gdzie oni się ukryli i nic nie stanie na przeszkodzie, żeby po nich wrócić.
Gra wychodzi na Switchu dzisiaj, tj. 17 października, a cena wydaje się adekwatna dla prezentowanej rozgrywki - 20 złotych. Brać w ramach ciekawostki i wsparcia rodzimego studia. Ocena musi jednak odzwierciedlać całość produktu na skali, na której znajdują miejsce o wiele (wiele!) większe tytuły.
Dziękujemy za klucz do recenzji firmie PR Outreach