Recenzja Ninja Issen: The Scroll of Dimension na Nintendo Switch
Takich platformówek akcji Ci u nas pod dostatkiem. Ninja Issen: The Scroll of Dimension to dzieło koreańskiego dewelopera Asteroid-J, które zabierze nas w futurystyczną wędrówkę w klimatach retro. Wcielimy się w wojownika ninja posądzonego o morderstwo wielkiego mistrza. Będziemy w miejscu, gdzie każdy chce naszej śmierci. Jeden na całą armię to notorycznie powtarzający się tu pojedynek.Jest to klasyczny przykład platformera, gdzie do przejścia jest kilka rozdziałów zakończonych bossem. Po drodze mijać będziemy checkpointy i wyzwania - tak bitewne, jak i platformowe. Z bardzo dużą częstotliwością zamykani będziemy w ciasnej przestrzeni z tłumem klonów, a do dyspozycji będziemy mieć naszą wierną katanę, shurikeny, możliwość teleportu, a każda z tych możliwości poszerzona zostanie o skille specjalne (wymagające odpowiedniej energii).
Nie będzie więc to nic, czego byśmy nie znali i nie lubili. Tyle że nie każdy platformer to od razu must play, a i nie każde retro, to muzyka dla naszej nostalgicznej duszy. Ninja Issen jest grą… przeciętną. I wypada to powiedzieć na starcie, żeby tonować hurraoptymizm. Da się odczuć, że stojący za tym ludzie nie zjedli jeszcze zębów na gatunku, a jeśli zasiedli do stołu, to są na etapie gryzienia dwóch “jedynek”. W teorii mamy wszystko, co może zaintrygować i dać przyzwoitą ilość frajdy - więc amatorzy i tego tytułu się pewnie znajdą - ale dłuższe posiedzenia raczej nie skończą się wielką miłością. Walka jest dość bezbarwna, a hitboxy potrafią pozostawić sporo do życzenia. Świadomość z otrzymywanych obrażeń będzie minimalna, co w dużej mierze podyktowane będzie mocno oddalonym rzutem kamery i przeciętną oprawą.
Jest pixelart, który ma swoją kanciastość, ale urzeka detalami. W Ninja Issen ta retro polewa wychodzi bokiem, a nasz protagonista wygląda jak ludzik wycięty z painta. Kwestia gustu, zaraz i tu może ktoś powiedzieć, że tak miało być i że to jest fajne, ale trudno będzie nam znaleźć wspólny język w tej sytuacji. W akcji wygląda to przeciętnie i nic tego nie zmieni. A już na pewno nie podwójny skok, którego animacje są dość rwane. W zasadzie to brakuje tam kilku animacji, bo postać zachowuje się jak wyjęta z techniki poklatkowej, która przecież nie była tu zastosowana.A jak już o “klatkach” mowa, to te potrafią spaść na Switchu. Na szczęście robią to w dość nienachalnych i niezaburzających rozgrywki momentach (tj. po wygranej walce i przy podsumowaniu), ale są w tej materii dość regularne, co przy tej grafice jest po prostu optymalizacyjnym lenistwem.
Wiadomo, że najważniejszą kwestią w takich grach będą zawsze bossowie. Ci, którzy kończą level i zapadają najmocniej w pamięć. Tu akurat jest przyzwoicie. Dopuszczono się tu kilku tanich zabiegów z ciągle teleportującym się delikwentem, którego więcej goniłem, niż z nim walczyłem, lub z jakąś latającą sztuczną inteligencją, która ma tendencje do chowania się poza plansze, ale cała reszta jest… godna. Zazwyczaj wielcy, z ciekawym designem i dość wymagającym (nawet jeśli skąpym) movesetem.Urok tej gry, który zakłada, że przeciwników jest mnóstwo, a na ekranie dzieje się dużo, odbija się często czkawką. Jest, jak to zwykłem mawiać, mieczem obosiecznym i raczej skłaniam się ku temu, że bardziej tnie ta połowa, którą my obrywamy. Gra zyskałaby przy innym stylu graficznym i z ulepszonym systemem poruszania, co przy takiej retro pozycji daje nam... 50% całego projektu. Mimo sympatii do gatunku i względnej przyjemności z grania - bo takową czerpię z tego typu gier zawsze - nie mogę iść za wysoko z oceną, czy odsyłać was na eShop. Raczej skupcie się na niedawnym Metal Suits.
Dziękujemy za klucz do recenzji firmie CFK
Plusy:
Bossowie w większości spełniają swoje założenie - wielkościowe, designowe i wymagające
Dodatkowe skille niosą odrobinę różnorodności w gameplayu
Minusy:
Dużo elementów/wrogów na ekranie nie zawsze znaczy lepiej, a przy tej marnej grafice już na pewno nie