Zdarzało się Wam kiedyś pomyśleć, że świetnie byłoby móc przenieść się do czasów, kiedy czekały na nas jeszcze nieznane lądy do odkrycia. Może jednak marzycie o możliwości przeniesienia się na bezludną wyspę i brakuje Wam tego dreszczyku emocji związanej z czekającą za rogiem przygodą? W takim razie pakujcie się, bo mam dla was bilety na podróż ku nieznanemu. Pod banderą studia SayGames rozpoczynamy kurs na My Little Universe, które 5 października miało premierę na Nintendo Switch.
Ahoj przygodo w drogę ku Switchowi!
Sam tytuł mógł Wam już mignąć w sieci, ponieważ pierwotnie był skierowany do miłośników rozgrywki na telefonach. Gra zadebiutowała (w darmowej dystrybucji) 30 września 2021 roku w sklepach Android oraz App Store. Tytuł jest wspierany aktualizacjami aż po dziś dzień i osiągnął bezapelacyjny sukces. W jego przypadku liczby mówią same za siebie. W sklepie androida grę pobrało ponad 10 milionów graczy, a średnia z ponad 458 tysięcy głosów wynosi 4,6/5. Wersja ta skupiała się głównie na solowej rozgrywce (o której opowiem już w dalszej części recenzji) z ukrytą mikropłatnością. Pieniężny wabik polegał na zaatakowaniu odbiorcy morzem ciężko przekilkiwalnych reklam. Za niewielką dopłatą można było ich się pozbyć na stałe, co w sumie w żaden sposób nie przeszkodziłoby czerpać radość z rozgrywki. Sukces ten mógł więc otworzyć drzwi do marzeń o podbiciu innych growych rynków. No bo gdzie lepiej mogłoby się grać przenośnie, jak nie na najlepszej dedykowanej do takiego grania konsolce? Switchu nadchodzimy – rzekli twórcy.
Hej ho! Hej ho! Do grindowania by się szło
Na początku świata był chaos, a z tego chaosu narodzili się pierwsi bogowie stworzenia, którzy stali za powstaniem lądów, mórz, istnień żyjących, czy na końcu człowieka. Zakładam, że gdzieś te słowa mogliście już słyszeć, chociażby z mitologii stworzenia świata zainspirowanego kosmologią starożytnych Greków, czy z wierzeń biblijnych. Ta analogia może być mocno rozdmuchana, jak zestawiamy te słowa z prostą grą. Jednak gdzieś mocno krążyły z tyłu mojej głowy po pierwszym włączeniu My Little Universe. Pojawiamy się w formie prostego, jakby narysowanego dziecięcą ręką anonimowego ludzika i zostajemy jak rozbitek wrzuceni na nowy, nieznany ląd. Na start dostajemy przysłowiową wędkę w postaci podstawowych narzędzi, które pomogą nam przetrwać, eksplorować tereny i w sumie to tyle… radź sobie Pan na tej planecie dalej sam. Wierzę, że tak mogli powiedzieć nam twórcy. Na własną rękę przyjdzie Wam odkrywać kolejne kafelki z terytoriami (hej Dorfromantik <3), a do ich odblokowywania potrzebne będą określone na obrazku zasoby. Zbieracie = odkrywacie – prosta sprawa. Czasem na Waszej drodze staną jednak niezbyt groźni wrogowie w postaci szkieletów czy pająków, którzy będą starali się przeszkodzić w Waszej pracy. Jednak nie martwcie się, nie stanowią oni realnie żadnego zagrożenia – kilka machnięć mieczem załatwi sprawę.
Każde odblokowanie nowego terenu będzie zbliżało do odkrycia całej mapki. Gdy dojdziecie do momentu, w którym licznik będzie wskazywał powyżej 90% - odblokujecie specjalny portal. Da wam to możliwość teleportu do nowego świata, a w tej zabawie na odkrycie będzie czekało ich 9 - każda większa od swojej poprzedniczki. Tytuł ten nie posiada żadnej fabuły, o której mogłabym Wam opowiedzieć, jak i również nie poprowadzi za rączkę. Wierzcie mi jednak - nie będziecie jej potrzebować. Gra jest prosta jak budowa cepa i sądzę, że moja 8 letnia bratanica załapałaby szybko zasady, jakim rządzi się ten świat. Jeśli sami kiedyś mieliście możliwość ogrania jakiejkolwiek gry, w której podstawą stanowiło zbieractwo zasobów, to witam was w świecie NIESKOŃCZONEGO I UZALEŻNIAJĄCEGO GRINDU. Chciałabym rzec dodatkowo, że też i wielkiej piaskownicy oraz nieskrępowanej zabawy, ale niestety… bardzo szybko, jak się zachwyciłam, tak z każdym dłuższym posiedzeniem zbyt wiele cech gry mobilnej zaczęło wychodzić na pierwszy plan.
Więcej kop, kuj, tnij, siekaj – gracz wytrzyma
Tutaj przejdźmy do największej bolączki, którą przy pierwszych posiedzeniach można było się mocno zachłystnąć. Mimo że gra funkcjonuje w określonych ramach – macie dookreślony cel, do którego zmierzacie i tytuł da się de facto skończyć, tak szybko zostaniecie przytłoczeni rozrastającymi się światami. Początkowo wszystko zaczyna się niewinnie. Drewno czy inne zasoby do odblokowania, których potrzebujecie, zdobywa się całkiem szybko i przyjemnie. Dostajecie więc w miarę szybko bodźce do sprawnego odblokowywania kolejnych fragmentów mapy. Jednak już przy drugiej planecie zauważycie, jak gra sztucznie zacznie wydłużać swoją długość.
Okaże się, że przy kolejnych kafelkach zasobów potrzeba trzy czy czterokrotnie więcej. Zwykle inne tytuły np. z gatunku gier farmingowych, pozwalają wam, chociaż minimalnie na automatyzację takiego zbieractwa. Tutaj, niestety, jeśli nie macie możliwości zagrania ze znajomym na współdzielonym ekranie (gdzie razem do jednego worka zbieracie wszystkie materiały) – wszystkie prace zostaną tak naprawdę tylko w Waszych rękach. Oczywiście jest możliwość levelowania swoich narzędzi, które pomogą Wam uzyskiwać z danych rzeczy, większą ilości materiałów, ale również proporcjonalnie, będzie rosła ich cena. Zataczamy, więc co chwilę błędne koło nieskończoności schematycznego działania, które nawet największych miłośników zbieractwa takich jak ja przy dłuższych sesjach zmiata z planszy. Czułam, że mimo początkowych obietnic te zawężenie ram rozgrywki sztucznie wydłużyło mi czas przechodzenia gry. Po około 8 godzinach tak naprawdę skończyłam dopiero 3 z 9 planet.
Moje małe uniwersum małej dopaminy
Sama mogę o sobie powiedzieć, że jestem mistrzem grania w gry, które często nie mają końca. Dlatego tym bardziej widzę, gdy pod płaszczykiem zgrabnych motywów: dodawania na nowej planecie z dwóch nowych zasobów czy levelowania postaci bądź narzędzi, twórcy dobrze wiedzą co robią. Gdy już czujesz, że znów wpadasz w rutynę ciachania kolejnego drzewka, to akurat zarzucą Ci nową jaskinią do zwiedzenia, czy jednym nowym rodzajem kryształu. Dają takie malutkie iskierki, że zaraz może jednak czymś nas zaskoczą, albo czeka na nas większa przygoda, więc pociacham ten kamień – przez co czujemy się uzależnieni (jak chociażby w grach na telefon gdzie obiecujemy sobie, że jeszcze tylko jeden level i już się odrywamy).
Te nakłady dostarczanej dopaminy są zupełnie niewspółmierne do przepalania czasu w grze. Mamy możliwość rozwoju postaci co jakiś czas, poprzez otrzymywane do wyboru karty. Czasem zwiększą one prędkość naszej postaci, innym razem ilość otrzymanego zasobu. Czy jednak to wystarczy, aby utrzymać dłużej większość z was przy tym tytule? Mam mieszane odczucia. Nawet starcia z bossami okazały się robione po łebkach. Każdy z nich ma podobne ataki i stanowi tylko króciutki ciachany przystanek do odkrywania kolejnych połaci terenów. O żadnym przygotowaniu do starcia nie może być mowy. Odczuwam jednak masochistyczną przyjemność z włączania co jakiś czas My Little Universe. Mamy zrozumiałe zasady. Przyjemną dla oka, prostą i kolorową oprawę graficzną. A wszystko działające bez ścinek.
Jestem przekonana, że może stanowić dobrą odskocznię od poważnych tytułów, gdy naprawdę oczekiwać będziecie tylko niezobowiązującego spędzenia czasu w grze na prostych zasadach. A gdy jeszcze znajdziecie trzech podobnych sobie świrów, to nawet umawiając się na wspólny wieczór z ploteczkami, nadrobicie wszystkie najważniejsze wydarzenia, rąbiąc drewno na kolejnej planecie. Jeśli jednak nawet w tytułach typu cozy szukacie ciekawie wykreowanego świata, podwalin fabularnych, czy sznytu delikatnej strategii - nie znajdziecie swojego małego uniwersum w tej grze.
Dziękujemy firmie Stride PR za dostarczenie gry do recenzji.