Nie ma co regulować odbiorników, to nie Castlevania. Lords of Exile jest nową grą studia Squidbit Works, wydaną na Switcha 14 lutego 2024 roku. W dobie kolejnych rogalików i metroidvanii czasem miło wrócić do prostoty związanej z side-scrollerowymi platformówkami akcji, gdzie masz iść w prawo, ubić bossa na końcu i opcjonalnie wszystkich po drodze. Małe wehikuł czasu do lat młodości i ery Pegasusa.
Klątwa Gabriela
Chciałbym wam przytoczyć fabułę z większą dokładnością, ale jest ona na tyle banalna, że skręcałoby mnie od środka. Podróżujesz jako Gabriel, przeklęty rycerz żądny zemsty. Miejscem akcji jest fikcyjna kraina Exilia leżąca na dalekim wschodzie, będąca wyspą okupowaną przez samurajów i potwory. Jest wielki zły, trzeba pokonać, bla bla. Serio, nie musicie tego wiedzieć, żeby się dobrze bawić akurat w takim tytule.Lords of Exile oferuje 8 poziomów do przejścia, gdzie na końcu każdego czeka boss. Pokonanie jegomościa rozwija bohatera o nową umiejętność, choć tutaj niekoniecznie mówimy o wielkiej zmianie w formule rozgrywki. Ta przychodzi tylko z podwójnym skokiem, a cała reszta raczej zamyka się w kosmetycznych aspektach silniejszego ciosu, czy obrony kręcącej się wokół naszej postaci. Rewolucji nie oczekujcie.
Największa przychodzi z dwiema klątwami, które towarzyszą Gabrielowi w jego krucjacie. Dołączają one do nas określonych momentach fabuły, stanowiąc nieodłączny element dalszej eksploracji. Przyjmują postać poległych wojowników, gdzie jeden oferuje niszczenie gęsto rozmieszczonych bloczków, a drugi potrafi łańcuchem przemierzyć duże przepaście.
Pixelowy constans
Lords of Exile do serca bierze słówko retro. Nie pozwala sobie na ustępstwa w tej materii, przez co nawet skok bohatera jest bardzo leniwy i niekoniecznie reaguje na każdą naszą prośbę podwojenia go. O ile zdążyłem się polubić z pikselami, tak zawsze życzę sobie nieco podkręconego tempa. Tu tego nie uświadczyłem, a nasz Gabriel ma feeling poruszania, jak jego dziadek Simon z pierwszej Castlevanii… 38 lat temu. Przy bardziej precyzyjnych momentach, na czele z ostatnim bossem, bywało to frustrujące.Większy żal mam jednak do miałkiej różnorodności na wielu płaszczyznach. Otoczenie cierpi trochę na tej pikselowej polewie i nigdy nie udaje mu się należycie wybrzmieć i pozwolić się zapamiętać. Raczej towarzyszy nam wrażenie łażenia w kółko po tym samym. Podobnie ma się sprawa z ilością przeciwników (tu jest nieznaczna poprawa z czasem) i jakością bossów. Dość powiedzieć, że nie wszyscy będą tak zjawiskowi jak “Pan Dzik” z powyższego screena. Połowa z nich była trochę na odwal się i zapomniałem o nich… już, choć grę przeszedłem wczoraj.
Drakula śpi spokojnie
Przejście całości zajmie nam około 2 godzin, co przede wszystkim będzie podyktowane masterowaniem ostatniego niemilucha zabierającego nam bardzo dużo HP i w rękawie trzymającego jeszcze swoją drugą formę. Wypada wyuczyć się jego ruchów na pamięć, co trudne nie jest (bo niewiele tego) i liczyć na współpracę podwójnego skoku Gabriela, co już wymaga kilku prób adaptacji.Po wszystkim dostaniecie boss rush, tryb speedrunowy i dodatkową postać do zabawy. Nie wiem, czy to wystarczające powody, żeby ponowić całość, ale mój znikomy czas wolny czuł się bezpiecznie. Lords of Exile to po prostu kolejny retro platformer, który poza byciem próbą imitacji wielkich tamtych lat, niekoniecznie ma do zaoferowania coś więcej. Ok i tylko ok - czyt. dla największych zapaleńców takich tytułów.
Dziękujemy firmie Plug In Digital za dostarczenie gry do recenzji.
Plusy:
Bardzo wierny skok w przeszłość do czasów Pegasusa
Niektórzy bossowie dali się zapamiętać z dobrej strony…