Nintendo tworzy gry dla dzieci. Jest konsolą familijną, gdzie biega głównie czerwony hydraulik albo jakiś zielony gość z mieczem. Nie ma poważnego grania, tylko jakieś pitu-pitu.
Fani Switcha i jego poprzedników słyszeli to wielokrotnie od rzekomo dojrzalszych kuzynów z ekipy Sony czy Microsoftu. Takie prymitywne wywyższanie się mnie zawsze bawi, choć nie zbijam ich argumentów, że Nintendo robi gry dla wszystkich, niezależnie od wieku. To jednak nie oznacza, że na konsoli nie pojawiają się pozycje szeroko omijające młodzieńcze spojrzenia. Często brutalne, tryskające krwią i podkręcające tętno. Nie ma tego wiele, ale wkraczamy powoli w fazę Halloween, więc horrorów i luźniejszych straszaków zacznie nam przybywać. Zakładam, że chwile spędzimy w tym klimacie, a zaczniemy z wysokiego C, od Dementium: The Ward.
Niedoszły Silent Hill i problemy licencyjne
Dementium: The Ward to gra studia Renegade Kid, która zadebiutowała na konsoli Nintendo DS w 2007 roku (w Europie miało to miejsce 2 lata później). Oryginalnie miała być projektem, który skusi wielkie Konami. W zamyśle była tworzona jako część Silent Hilla dedykowana przenośnej konsoli Nintendo. Miała korzystać ze stylusa, żeby celować, a swoim klimatem mocno ocierała się o jeden z największych klasyków gatunku. Niestety, na planach się skończyło, Renegade Kid spotkało się z odmową, ale nie wyrzucili całości do kosza.
Na tych podwalinach powstało Dementium, które doczekało się też kontynuacji w roku 2010. Historia Williama Redmoora, który cierpi na amnezję i trafia do opuszczonego szpitala. Uzbrojony jedynie w latarkę musi poradzić sobie w miejscu pełnym zagadek, zawiłych korytarzy i pełzających kreatur maści wszelakiej. Broń uda się zdobyć stosunkowo szybko, ale dotarcie do prawdy może być nieco bardziej skomplikowane. Zapiski z gazet wskazują na brutalne morderstwo mężczyzny na swojej żonie. Czy to może dotyczyć jego? Na pewno Renegade Kidów przestały dotyczyć prawa do swojego dziecka, zaraz po wydaniu drugiej odsłony. Zawiłe porozumienia doprowadziły do utraty ich marki Dementium na rzecz ówczesnego wydawcy. Sami próbowali stworzyć duchowego następcę Cult County, ale Kickstarterowa kampania nie osiągnęła celu. W tym samym 2014 roku udało się jednak odzyskać swoje Dementium i wypuścić na świat zremasterowaną wersję. Pojawiły się też obietnice o odświeżeniu sequela oraz o trzeciej, całkowicie nowej odsłonie. Jak wyszło? W 2016 roku studio się rozpadło, a prawa poszły wraz z jednym właścicieli do nowej firmy. Ten niestety zmarł dwa lata później i dopiero w 2023 drugi zaangażowany od startu człowiek położył swoje ręce na Dementium. Nie wiem, na ile planuje kontynuować wcześniejsze plany, ale zaczął od portu na Nintendo Switch.
In my restless dreams…
Jak pewnie zdołaliście zauważyć - Dementium: The Ward nie ma przesadnie innowacyjnego wątku fabularnego. Obłąkane szpitale odwiedzaliśmy wielokrotnie, całość też zdaje się znajoma. Czy to źle? Historia jest na tyle szczątkowa, że czasami trudno nawet się nią zachłysnąć. Filmików jest jak na lekarstwo, a i niekoniecznie cokolwiek z nich wynika. Jesteśmy zagubieni i możemy się tylko domyślać i korzystać z rozrzuconych wszędzie notatek. Te jednak nie są przepełnione informacjami o samej fabule, raczej trzymając się wskazówek dotyczących nadchodzących zagadek. Biega jakaś dziewczynka, ciało kobiety pojawia się w wizjach, a i tajemniczy doktor dowodzi tutejszą ferajną pomyleńców. Niby nie jest to fabuła zła, ale po odkryciu kart dość banalna i nie obraziłbym się na jakieś większe próby zaangażowania mnie w nią w trakcie opowieści. Jeśli miałbym stawiać, czemu Konami powiedziało nie, to mógł być jeden z powodów. Raczej nie patrzyli krzywo na atmosferę. Nawet nie znając burzliwej historii Dementium i wędrujących praw, pomyślałem grając w to o Silent Hill. Gdzieś ten vibe dało się wyczuć. A jeśli od horroru wyczuwam vibe ukochanego SH, to tenże horror musiał mi się finalnie podobać. Dementium wie, jak budować atmosferę. Doskonale zdaje sobie sprawę, że najstraszniejsze dla nas jest to, czego nie widzimy. To dokładnie to, czym wyróżniał się Silent przed laty. Kiedy inne horrory wystawiały naprzeciw nas tonę kreatur, oni byli spokojni. U nich tylko zabrzęczało radyjko, a Twoja głowa dopisywała resztę.
Radia tu nie ma, ale warstwę dźwiękową pochwalam. Cały czas jakieś krzyki i stękania. Wszędzie czuć cierpienie, a każdy nowy dźwięk zaczyna budzić obawy przed otworzeniem drzwi. Nawet jeśli lista przeciwników nie jest przesadnie długa, a i budynek szpitalny korzysta z dość powtarzalnych miejscówek, tak nigdy nie przestałem czuć i chłonąć całości. Atmosfera w horrorze najważniejsza, więc jakkolwiek bym się nie czepiał poszczególnych aspektów - już jest dobrze.
Stylus vs Switch
Nie znalazłem tu opcji celowania żyroskopem, a stylusowe korzenie nawet podpowiadały mi spróbować strzelania dotykowego. Zamiast wszystkich tych rzeczy, mamy tu klasyczne podejście z FPSów, w którym wyczuwalny jest ten aromat dawnych dni. Z butów mu wystają DS-owe korzenie, a celowanie prawym analogiem niekoniecznie poruszy całą postacią i jej wizją, a jedynie celownikiem na ekranie. Trudno przelać na papier, łatwo wyczuć. Zbrodni nie ma, a pokonywanie kolejnych wrogów nie sprawiało aż takich problemów. No, chyba że to irytujące latające głowy Banshee. Drą mordę (sorry, ale nie szarpie się na bardziej wyszukane określenie) i lecą prosto na Ciebie, co w ciasnych korytarzach bywa zdradliwe. Mam wrażenie, że w końcowym etapie były bardziej irytujące od wszystkich bossów razem wziętych.
Swoją drogą, bossów jest tu niewielu, a dodatkowo mają tendencje do powracania uprzykrzać nam życie. Zresztą trudno, żeby było ich dużo, jak całość nie jest zbyt długą przygodą. Kilka godzin (tj. 2-3h) spokojnie powinny wystarczyć, żeby zobaczyć zakończenie. Niby dzieli się to na 16 rozdziałów, ale niektóre przemykają przed nami, nie wiedząc kiedy. Zagadki są raczej proste (jedna odstaje od normy w moim odczuciu), a podpowiedzi zawsze leżą gdzieś w okolicy. Po drodze czeka na was sporo apteczek, save’y w określonych punktach, więc poziom trudności wypada uznać za akceptowalny - ostatni level i boss mogą sprawić największe problemy. Ewentualne pocenie ma być podyktowane otaczającą grozą, a nie naszym kiepskim skillem.
Konami odrzuciło, ja przytuliłem
Jak rozłożę sobie Dementium na czynniki pierwsze, to sporo niedoskonałości jest ewidentnych. Są tak dobitne, że trudno je obronić czymś więcej ponad nieśmiałym “no bo wiesz, to stara gra jest”. Wiele aspektów trzeba tu przeboleć, przymknąć oko, a ja powiem tylko, że byłem na tę parę godzin przyklejony do ekranu. To bardzo utrudnia ocenę. Czasami są gry, które miewają problemy, ale mają w sobie to coś - czymkolwiek to jest. I Dementium to w moim odczuciu ma, a ja na pewno się skuszę na kontynuację, jeśli znajdzie ona swoje miejsce na Switchu.
Dziękujemy firmie Atooi za dostarczenie gry do recenzji.