Jednym z zaskoczeń ostatnich lat jest wydana niedawno gra Captain Tsubasa: Rise of the New Champions oparta na anime o Kapitanie Tsubasa. Gry na podstawie Anime to nic nowego: tytuły pokroju Dragonballa, Naruto i OnePiece dostają nowe gry nie rzadziej, niż co dwa lata i wszystkie mają wzięcie wśród swoich fanów. Nie jest zatem żadną niespodzianką fakt, że wydawcy zaczęli szukać innych znanych marek, które można “łatwo” przerobić na grę.
No właśnie. Wcześniej wymienione marki faktycznie łatwo wcisnąć w formę gier, które, nawet jeśli dostają elementy RPG to i tak zawsze są mniej lub bardziej zręcznościówkami, gdzie postaci walczą ze sobą. Kapitan Tsubasa opowiada o drużynie piłkarskiej, więc motyw wydaje się łatwy: gra sportowa. Tylko jak wejść w rynek, który jest prawie w całości okupowany przez jedną grę? Nawet fani PES-a muszą przyznać, że to FIFA rządzi i dzieli.
Loading screen ekran ładowania pogania
Captain Tsubasa wita nas… długim loading screenem. Bardzo długim. Zanim przejdziemy do gry, trzeba zaakceptować wszystkie zgody, w tym dosyć niestandardową na wykorzystywanie twoich danych marketingowo. Nieładnie. Gdy już się przebijecie przez wszystkie nudne rzeczy, gra wrzuca was do meczu Japonia – Niemcy, który jest jednocześnie tutorialem i kończy się… gdy strzelicie gola. Po tym czeka nas kolejny loading screen. Następnie scenka, gdzie gra stara się nas namówić na wypróbowanie mini gierki… ale ja jeszcze nie zagrałem w główną grę! Do tego mini gra jest tylko online, a serwisy online są z grubsza martwe. Świetnie. Z trudem znajduje przycisk, który przenosi mnie do głównego menu. Po kolejnym ekraniu ładowania oczywiście.
Gdzie tu jest gra?!
W menu możemy wybrać (w końcu) tryb fabularny: są dwie historie do wyboru:
- Wcielamy się w Tsubasę, gdzie odtwarzamy część historii znanej z anime (a przynajmniej na kształt tej z anime)
- Wcielamy się w nową postać, która będzie w jednej z trzech drużyn rywalizujących z Nankatsu (drużyną Tsubasy).
Grając Tsubasą, wciąż jest się ciężko przebić do rozgrywki samej w sobie: gra prezentuje wręcz obrzydliwie olbrzymią ilość scenek, które często nie wnoszą kompletnie nic. Przed meczem możemy jeszcze rozegrać trochę tutoriali. Mogą one sprawić wrażenie, że jest w meczu jakaś głębia taktyczna. Nie ma.
Musicie się właściwie nauczyć dwóch rzeczy. Jak omijać przeciwników oraz jak omijać “lepiej” przeciwników, za co odpowiadają dwa różne przyciski. Idealne naciśnięcie przycisku wciąż nie sprawi, że akcja się uda: w grę wchodzą ukryte statystyki, każda postać ma swoje.
Nie jest to anime Fifa
To prosta arcadowa gierka, gdzie każdy mecz wygląda tak samo: bierzesz piłkę, podajesz, podajesz, podajesz, a gdy masz możliwość strzału, wciskasz przycisk odpowiadający za strzał, ładujesz pasek… i oglądasz animację. Jeśli stracisz piłkę, to musisz ją przejąć, a potem całość od nowa. W końcu strzelisz gola. Czemu w końcu? Ponieważ bramkarze mają swój pasek “Spirit Bar”, który zmniejsza się z każdym obronionym strzałem, a ten zmniejsza szanse na obronę. Mecze dokładnie wyglądają tak: walisz w bramkarza, aż go “zmęczysz” i w końcu wpadnie. Mało? Mecze są silnie oskryptowane i często przerywane scenami rodem z anime. Nie mam tu na myśli animowanych strzałów i parad bramkarskich: mecze są przerywane po to, żeby postacie sobie pogadały. Każda taka scenka rzutuje na to, co się dzieje w meczu. Raz gra się nie zdążyła zorientować, że odebrałem przeciwnikowi piłkę i włączyła się scenka, żeby pokazać, jak przeciwnik oddaje swój magiczny animowany strzał na bramkę. Następnie jego drużyna miała rzut rożny, chociaż nikt z mojej drużyny nie dotknął piłki. Przynajmniej loading screeny w trakcie meczu nie są za długie.
Nie możesz wygrać
Szczerze mówiąc, to fabuła była poprowadzona w taki sposób, że cały mecz miałem wrażenie, że po prostu nie mogę go wygrać. Taktyka przeciwnika to znana nam dobrze “dzida na Lewego” kończona animacjami, które budzą grozę i sprawiają wrażenie, że można łatwo stracić niewypracowanego gola. Co prawda ostatecznie zwycięstwo było po mojej stronie, ale spory niesmak pozostał. Nie da się ukryć, że gra stara się scenkami nadać meczowi zupełnie inny obraz, niż nadaje się, samemu sterując piłkarzami.
Lepiej wygląda tryb kariery. Wciąż jest mnóstwo niepotrzebnego gadania, ale ma to swój cel. Nawiązywanie więzi z innymi pozwala na wspólne treningi, poprawianie statystyk i naukę ich specjalnych umiejętności. Dużo lepiej się wczuć tworząc postać od zera, co jest zresztą bardzo podobne do Fify. Szkoda, że sama rozgrywka to wciąż ten sam banał.
Rozczarowanie
Nie nastawiałem się na wiele, ale Captain Tsubasa: Rise of the New Champions to i tak spore rozczarowanie. Jeśli miałbym je porównać do czegoś, to do momentu w Final Fantasy 10, gdy dowiadujesz się, że Blitzball nie jest dynamiczną zręcznościówką, a sztywną grą strategiczną. Podobnie jest tu: co prawda niby samemu się poruszamy postacią, ale ważniejsze są staty i to, czy nauczymy się wciskać odpowiednie kontry.
W takich momentach często używam zwrotu w stylu: “Mimo wszystko to obowiązkowa pozycja dla fanów serii”. W tym przypadku nie sądzę, żeby miało to zastosowanie. Jeżeli jesteście z tego samego pokolenia co ja, pewnie pamiętacie czasy młodości, gdy siadaliśmy przed telewizorem w oczekiwaniu na nowy odcinek Kapitana Tsubasy. W takim wypadku nostalgia może wam pomóc przemóc się do tej gry i wejść w środek akcji z ulubionymi bohaterami. Jeśli jednak jesteście młodsi i nie znaliście do tej pory tego anime... tym gorzej dla gry, bo właściwie nie macie po co do niej siadać. I to chyba najlepsze podsumowanie tego tytułu.
Wyjściowa ocena dla mnie to zawsze 5/10, ale tutaj nie dość, że nie ma jej za co podwyższyć, to za wymagane marketingowe zgody muszę ją obniżyć. Ostatecznie Captain Tsubasa: Rise of the New Champions to 4/10: kupujcie tylko na dużych promocjach.