Beyond Galaxyland wyszło spod rąk Sama Enrighta i zabierze nas w podróż po nieznanym. W miejsce, gdzie Star Warsy krzyżują się z Final Fantasy. Z pozoru klasyczny reprezentant jRPGów z turową walką, a w środku wiele mieszających się smaków.
Wcielimy się w Douga. Typowy, nieśmiały licealista, mieszkający gdzieś na spokojnym uboczu. Poznajemy go pod koniec randki/spaceru, która kończy się w najgorszy z możliwych sposobów. Bynajmniej nie chodzi mi o odrzucenie ze strony dziewczyny, a… … koniec świata. Desperacka ucieczka przed niebezpieczeństwem prowadzi go do jaskini z portalem wewnątrz. Przejście wydaje się jedyną opcją, a ten prowadzi do obcej cywilizacji. Tam dowiadujemy się o końcu naszej planety, co (jak łatwo się domyślić) budzi bardzo mieszane odczucia u protagonisty. Przeżyłem, ale już nie zobaczę swoich bliskich. Pozostaje jedynie nadzieja na ratunek Ziemi. Doug w rękach trzymał swojego chomika, którym miał się dziewczynie pochwalić, więc stał się on niespodziewanym uczestnikiem tej podróży. Pasażer na gapę przejdzie szybki upgrade wysoko rozwiniętej rasy, która zrobi z niego istotę rozumną. Podobno mogącą mówić, ale niekoniecznie chcącą się tym chwalić. Boom Boom jest teraz większy i zdolny do walki obok swojego Pana.
Razem ruszają w podróż, która nieustannie cisnęła mi na usta popularne angielskie powiedzenie - less is more. Mniej znaczy więcej, a fakt, że narzuca nam się bardzo wiele zapożyczeń z popularnych tytułów, nie znaczy, że wszystkie nam się uda tu fajnie ograć. I żebyśmy się zrozumieli - jest bardzo duże prawdopodobieństwo, że polubisz Beyond Galaxyland. Jestem przekonany o tym, że gra zauroczy większość. To produkt niezależny, ale zrobiony z serduchem i gromadzący wokół sporo utalentowanych ludzi. Widać to za sprawą genialnego pixelartu, gdzie gra mogłaby robić za gamingową pocztówkę. Krajobrazy potrafią wymusić na nas chwilowe zatrzymanie się, spojrzenie z aprobatą, a przygrywać do tego będzie równie dobra muzyka. Fortepian miesza się tu z wieloma popularnymi gatunkami, dając czarujący efekt. To brzmi i wygląda idealnie - oczywiście dla osób niereagujących na piksele ze wstrętem.
W kwestii mechanik pozwolono sobie na wiele ewidentnych zapożyczeń. Walka jest dość prosta jak na jRPGowe standardy i korzysta z wiecznie hejtowanego przeze mnie systemu aktywności, gdzie przyjdzie Ci naciskać przycisk, żeby zwiększyć siłę ciosu i wykonać perfekcyjny blok. Skręca mnie w środku, że ten system jest coraz popularniejszy, kiedy najczęściej nie wnosi on sobą absolutnie nic. Jest on efektem słabnącej popularności turowych starć (przykre, ale prawdziwe). Wielbiciele o mniejszej wierze w swoje upodobania narzucają takie marne praktyki, żeby nie “zanudzić” ludzi turówką, ale jednocześnie wciąż w niej tkwiąc, bojąc się iść w kierunku slasherowych akcji. Stoją w rozkroku, który zaakceptowałem tylko przy Sea of Stars - wyjątkowo ciekawie ogrywającym ten model. Do walki użyjemy też Pokemonów… Przepraszam Nintendo, nie pozwijcie tu nikogo, bo i kulą nikt nie rzuca. Łapanie stworków jednak istnieje. Nie wyskoczą oni do walki obok nas, ale należy je traktować jako dodatkową magię. Jeśli tylko tutejsza mana na to pozwala, możemy wykorzystać delikwenta do zrobienia swojej sztuczki - od ataku, po leczenie. Miły dodatek, ale tylko dodatek.
Zanim jednak do walki dojdzie, trzeba będzie ogarnąć zagadki środowiskowe (do nich często użyć będziemy musieli broni posiadanej przez bohaterów) i przebrnąć przez sekcje platformowe. Nie jest to typowy zestaw mechanik dla jRPGa, stąd moje “less is more”. Platformówka to zgroza. Podobno jestem w nie niezły, więc powtarzanie jakiegoś prostego skoku przez delikatny input lag i nienaturalnie pokraczny skok postaci, od razu zmroził mnie od środka. To w ogóle nie powinno się tu znaleźć, bo nie dodaje do elementu przygody, a jedynie tworzy warstwę, którą rdzenni fani jRPGów mogą mieć problem zaakceptować.
Dorzućcie do tego jeszcze robienie zdjęć przeciwnikom, żeby poznać ich cechy i objawić pasek życia, a macie dodatkową mechanikę z gatunku “po co”. Rozumiem, że są zwolennicy takich praktyk, ale oni sobie włączą Pokemon Snap, a jak zapragną akcji, to Beyond Good & Evil się znajdzie. Tu jest to tylko dlatego, że twórcy upchnęli wszystko, co im się podobało. Może to gra ich marzeń, ale niewykluczone, że tylko oni o takim zestawie marzą. Dla mnie za wiele tu przeszkód i za wiele smaków trzeba lubić.
Inna sprawa, że gra miewa problem z tempem prowadzenia akcji, a ekspozycja jest stanowczo zbyt powolna. Zejdzie się chyba godzina, zanim będzie można mówić o jakimś gameplayu i pierwszej misji. Teoretycznie nie byłaby to zbrodnia, ale potrzebne by było do tego ciekawe towarzystwo. Oszołomiony i bardzo zwyczajny Doug nim nie będzie. Może ten model “every teenager” kogoś do siebie przekonuje, ale ja zwyczajnie miałem problem polubić tego gościa. Ciekawość poznawcza kosmosu, wiele osobliwych postaci do poznania i nieustępujący im towarzysze. Wszystko w świetnej oprawie audio-wizualnej, ale z gameplayową czkawką na moje gusta. Tyle że moje zgrzyty niekoniecznie muszą być waszymi, więc jeśli na moje roszczenia reagowaliście “co on pier…”, to nie będziecie mieli powodu do narzekań.
Dziękujemy za klucz do recenzji firmie better Gaming Agency