Recenzja The Karate Kid: Street Rumble na Nintendo Switch
Karate Kid to hit lat 80’. Trylogia nakręcona przez Johna G. Avildsena miała ogrom swoich zwolenników, nawet jeśli klasycznie dla takich serii słabła z każdą odsłoną. Przygoda Daniela LaRusso (grany przez Ralpha Macchio) była inspirującą opowieścią. Alternatywą brutalnego kina “fighterskiego”, skierowaną dla nieco młodszego odbiorcy.
Po latach bardzo próbowała wrócić na salony, ale najpierw wyłożyła się w IV odsłonie, podmieniając protagonistę, a potem rozbiła sobie totalnie łeb, próbując opowiedzieć nam jeszcze raz to samo w reboocie z Jadenem Smithem. I pewnie tak by już zostało. Seria żyłaby swoim kultem sprzed lat, a jej popularność by spadała z każdym pokoleniem. Byłoby tak, gdyby nie Cobra Kai. Serial wziął na tapet oryginalne postaci i pokazał światu ich dalsze losy. Nostalgia przede wszystkim, ale i przyzwoity tasiemiec sam w sobie - przynajmniej pierwsze sezony.To oczywiście narodziło potrzebę szturmu na rynek gier wideo i tak powstały dwie części beat’em upowego Cobra Kai. Jedna solidna, druga… … przemilczmy. The Karate Kid: Street Rumble to w teorii trzecia gra, choć przedstawia ona historię od samego jej początku. Od momentu, gdy Daniel LaRusso się przeprowadził i poznał legendarnego Kesuke Miyagiego.
Gra weźmie na tapet trzy pierwsze części filmów i spróbuje je upchnąć w 2h obijania grup przeciwników. Przebieg rozgrywki jest bardzo klasyczny dla gatunku - wybierasz jedną z 4 dostępnych postaci (Daniel, Miyagi, Ali Mills i Kumiko) i ruszasz się tłuc na wszystkie możliwe sposoby. A te sposoby będą tu rosnąć z każdym kolejnym levelem, kiedy to nauczymy się nowych technik i spróbujemy zacisnąć zęby nad dość sztywny system poruszania.Jest tu wyczuwalny delikatny lag przy próbach szybkich zmian kierunku, który spowalnia całość. Nie ma tego pierwiastka szaleństwa, co byłoby ok, gdyby pozostali konsekwentni. Jak już mam mieć quasi-realistyczną bijatykę, to wtedy odpuśćmy magię i ataki specjalne. A tego już odmówić sobie nie mogli.
O ile nie ma w tym konsekwencji, to jest to fajnie ograne w samej mechanice. Ataki specjalne wykonujemy dzięki ładowanemu paskowi. Obijasz - zyskujesz. Tyle że ten sam pasek stanowi Twoją polisę ubezpieczeniową. Obrywa jako pierwszy, zanim zrobi to Twoje HP. Musisz więc poważnie przemyśleć, czy korzystać z akcji specjalnej, czy może mieć ten mały parasol bezpieczeństwa nad głową, który pomoże przejść cały level bez szwanku - zwykle jest to dodatkowe wyzwanie.W świecie beat’em upów trudno o wielkie innowacje więc doceniam nawet te małe. Gra też wygląda przyzwoicie. W trakcie samego obijania niemilców, bo ma pewien upokarzający element, który w ogóle przespał temat kultywacji tego uniwersum. Sposób prezentacji opowieści, jakakolwiek by ona nie była, jest po prostu smutny. Suche obrazki z tekstem wykonane w bardzo przeciętny sposób. Aż przykro się na to patrzy i jest to widok, którego wam oszczędziłem w screenach.
W skład całego gameplayu wchodzi jeszcze jeden nietypowy element w postaci uniku. A raczej parowania ciosu za sprawą zastosowanego w idealnym momencie uchylenia. Design niektórych bossów jest wyraźnie zaprojektowany pod tę technikę, więc nadmieniam, że opanowanie jej może być konieczne. Szczególnie że nie jest to gra z korzeniami w salonach arcade, więc masz życia, ale o kontynuacji zapomnij - wrócisz na początek levela.I to całe mordobicie jest przeplatane sympatycznymi minigierkami na bazie serialu. Mała odskocznia od klepania tego samego przycisku w nieskończoność… Dobra, te minigierki to też często ten sam przycisk w odpowiednim momencie, ale nie ma co się pastwić.
The Karate Kid: Street Rumble to przyzwoity beat’em up. Fani wyklepią tu swoje i rozejdą się w cztery strony świata. Nie jest to żadna nowa perełka, ani tym bardziej gniot. Początkową stagnację z tym samym bossem w różnych formach, jakby był reinkarnacją Action Mana, rozkręcają z czasem. Oczywiście zawsze to będzie jakiś ludzki wojownik, więc mała wtórność na pewno się wkradnie. Podobnie będzie w szeregach tego pałętającego się mięsa armatniego, ale to już klasyka gatunku.
Robili, co mogli, żeby ubarwić to wszystko w miarę możliwości (minibossami, czy zmuszeniem nas do ucieczki przed upływającym czasem), ale na to skutecznym lekarstwem byłoby chyba tylko skrócenie gry o połowę (trwa ok. 2h, więc jak na beat'em up całkiem solidnie). Niekoniecznie “You’re the Best Around”, bo są Turtlesy, jest Street of Rage 4, ale półeczkę niżej może się wygodnie rozsiąść lub o nią powalczyć.
Dziękujemy za klucz do recenzji firmie Reneissance PR
Plusy:
Sympatyczne minigierki stanowiące odskocznie od ciągłego obijania tych samych wrogów
Pasek mocy specjalnych i obrony to jedno - trzeba mądrze zarządzać
Minusy:
Unik/Parowanie szybko przestaje być dodatkiem i staje się obowiązkowy - nie każdemu puryście musi odpowiadać i mi też do tego daleko