Pathea Games to studio chińskiego pochodzenia, które skupia się na grach Indie, czyli to czym Switch stoi. Może i ich portfolio nie należy do obszernych, ale dla mnie liczy się jakość, nie ilość. „Ever Forward” już dawno temu miałem przyjemność ograć. Jego styl artystyczny od razu wpadł mi w oko. Niestety problemy techniczne na starcie zdeklasyfikowały ten świetnie zapowiadający się tytuł. Niemniej Pathea jest rozpoznawalna dzięki innemu dziełu – My Time at Portia. Ta cozy giereczka szybko zdobyła swoich fanów, dzięki urozmaiconemu gameplayowi, który jednocześnie ma niski próg wejścia i zadowoli najmłodszych graczy. Idąc za ciosem, światło dzienne ujrzała kolejna odsłona zwana My Time at Sandrock. Fani poprzednika zacierali rączki na sequel (ja również), oby słusznie.
Czy my się nie znamy?
My Time at Portia to sandboksowa przygoda z dodatkiem RPG i survivalu. Jako że formuła została ciepło przyjęta, to nowa odsłona niewiele odbiega od prequela. Akcja obu tytułów odbywa się w tym samym uniwersum i czasie, lecz główna postać jest inna. Protagonista przybywa do pustynnej wioski, należącej do Alliance of Free Cities. Tutaj będąc budowniczym, mamy za zadanie pomóc w odbudowie miasta. Prócz wątku głównego nowo poznani przyjaciele proszą o pomoc poprzez misje poboczne. Gołym okiem widać, że obie części niewiele od siebie odbiegają. Najważniejszym elementem rozgrywki jest budowanie. Seria może się pochwalić szerokim wyborem surowców i materiałów budowlanych. Wiadomym jest, że nie do wszystkich od razu będziemy mieć dostęp. Najbardziej podstawowe budulce znajdują się wokół wioski. Z nich z kolei za pomocą odpowiednich narzędzi będziemy w stanie wytworzyć nowe. I tak dalej, i tak dalej… W późniejszym etapie ich wachlarz niemożliwie się poszerza.
Przyznam, że w pewnym momencie zacząłem się gubić, bo te rzadsze materiały wymagały strasznie rozbudowanej obróbki. Nie ułatwiały mi tego ich ikonki, które w niskiej rozdzielczości są mało czytelne, a ich opisy… no właśnie. Najeżdżając na wybrany budulec pokazywał się dymek z jego nazwą, który po chwili znikał. W tym momencie byłem zmuszony zrestartować grę, by móc rozszyfrować przedmiot. Oczywiście to pomagało na kolejne kilka minut, bo problem wracał. Do ich wytwarzania potrzebne są odpowiednie maszyny, do których szybko zdobędziemy dostęp. Po zbudowaniu wybranego sprzętu, gracz ma możliwość postawienia go tylko na terenie swojej działki. Ta powierzchnią nie powala, lecz tutaj też jest możliwość powiększenia jej za odpowiednią opłatą. Jest ona niemała, więc w początkowym etapie gry odpada. Ogródek to nie tylko maszyny, a również sadzonki. Twórcy nie zapomnieli o miłośnikach „grzebania w ziemi”, co na pewno niejednego ucieszy.
Kto kilofem wojuje, ten od miecza ginie
Do wydobywania surowców potrzebne są odpowiednie narzędzia – wiadomka. Główny bohater początkowo odblokuje dostęp do tych podstawowych, ale z czasem będzie potrzebny poważniejszy osprzęt. By dokopać się do rzadszych materiałów, byłem zmuszony ulepszyć swoje wyposażenie. Nie było to trudne zadanie, lecz wytworzenie niektórych budulców napsuło mi krwi. Wszystko dzięki braku wcześniej wspomnianych opisów!
Plecak naszego „Robola” to nie tylko narzędzia, a również broń. Włócznie, miecze i tarcze, sztylety, czy broń zasięgowa – znajdziecie coś dla siebie. To wszystko oczywiście jest niezbędne do bardziej wymagających poszukiwań. Im rzadsze materiały, tym trudniejsi przeciwnicy na drodze. W tej kwestii Pathea również odrobiło zadanie, bo ich urozmaicenie naprawdę mnie zaskoczyło. Wokół miasteczka napotkamy najbardziej podstawowe stworzenia (przerośnięte mrówki na przykład), dzięki którym wprawimy się w system walki, który jest banalny (tutaj znów ukłon ku najmłodszym graczom) – atak, blok, roll. Tyle! Nic specjalnego, a bawi. Bawi bo jednocześnie zdobywamy doświadczenie i poziomy postaci. Dzięki nim jest możliwość rozbudowania swojego drzewka umiejętności. RPG pełną gębą.
„Wiedza” – bo tak nazywa się zakładka ze wspomnianymi drzewkami, których jest aż cztery: zbieranie, warsztat, walka i społeczeństwo. Aby otrzymać punkty potrzebne do odblokowania kolejnych umiejętności, wystarczy robić czynności z nimi związane, np.: zbierając surowce dostaniemy punkt do drzewka „zbieranie”. Nic prostszego. Wszystkie skille są pasywne, zwiększając procentowo wybrane cechy. Jednocześnie levelując postać, podnosimy jego statystyki Punktów Życia i Zadawanych Obrażeń. Cały ten system jest tak rozbudowany, że zachęca do skupienia się na wszystkich oferowanych przez grę czynnościach, a nie tylko na naszych ulubionych.
Ubrań również jest od groma. Te podnoszą statystyki postaci, ale jak to bywa w gatunku RPG – aby coś założyć, trzeba mieć odpowiedni poziom postaci. Twórcy o niczym w tej materii nie zapomniali. Wszystko jest na swoim miejscu!
Patodeweloperka
Wspomniane wcześniej znikające opisy przedmiotów to nie jedyny problem z jakim mierzy się „My Time at Sandrock”. Pierwszym najbardziej istotnym jest framerate, który leży. Nie mogę nawet napisać, że spadki klatek były okazjonalne. Okazjonalnie to raczej ich nie było. Kolejnym jest długie wczytywanie tekstur. Podczas sprintu przedmioty potrafiły pojawić się wprost przed moją postacią. W oczy również rzucają się cienie… a raczej migające czarne piksele imitujące je. Tak naprawdę oprócz szybkich ekranów ładowania, tytuł od strony technicznej woła o pomstę. My Time at Sandrock to sequel ciepło przyjętego poprzednika. Jego mocne strony zostały zachowane. Ogromny wybór surowców, narzędzi i przedmiotów przyprawia o ból głowy (w pozytywnym słowa znaczeniu). Craftowanie i budowanie to zdecydowanie najmocniejsza cześć gry. Elementy RPG wpasowują się w gameplay, a szeroki wybór umiejętności spośród czterech drzewek, zachęca do spróbowania wszystkiego po trochu.
Dobór ścieżki dźwiękowej był strzałem w dziesiątkę - muzyka jest zwieńczeniem spokojnej rozgrywki. Niestety tytuł wymaga solidnej aktualizacji, bo spadki klatek bywają uciążliwe. Tak samo jak strasznie długie wczytywanie tekstur. Brak opisów przedmiotów i języka polskiego utrudnia (niektórym uniemożliwia) rozgrywkę. W każdym razie „My Time at Sandrock” gra idealna na jesienne, spokojne wieczory. Złożoność rozgrywki wystarczy na dziesiątki, bądź setki godzin zwłaszcza, gdy tylko zostanie połatana.
Dziękujemy firmie Renaissance PR za dostarczenie gry do recenzji.