Nie każda gra to wyzwanie. Nie wszystkie zapewniają dawkę adrenaliny i nie wszystkie oczekują pełnego skupienia. Czasem chodzi o relaks. Po taką formę zabawy sięgamy do gatunku cozy. Ten cechuje się pocieszną grafiką, niespiesznym tempem i bardzo często zbieractwem wszystkiego, co rozrzucone na ekranie. Caravan SandWitch, choć oferuje rozbudowany wątek fabularny, wpisuje się idealnie w wyżej wspomniane standardy.
Wcielimy się w dziewczynę o imieniu Sauge, która otrzymuje sygnał ze statku swojej zaginionej siostry. Od tej traumy minęły lata, więc wszyscy pogodzili się z jej śmiercią. Czy to faktycznie może być ona? W tym celu wracamy na swoją rodzinną planetę Cigalo. I zanim pomylicie to z kultowym Silent Hillem 2, to uspokajam, Cigalo radzi sobie nieźle. Potworów tu nie stwierdzono, ale jest sporo piachu i znajomych, z którymi warto nadrobić zaległości. Caravan SandWitch to gra narracyjna, więc i rozmów tu będzie sporo. W zasadzie większość gry spędzimy na nadrabianiu zaległości, poznawaniu nowych ludzi i niesieniu im różnorakiej pomocy. Fetch questy witajcie, bo to wasze miejsce przeznaczenia.
Do poruszania się wykorzystamy tytułowego Vana, którego będziemy ulepszać i dzięki któremu wiele rzeczy wyda się prostsza. Van to nasz najwierniejszy przyjaciel i zarazem wróg Switcha. Gdy tylko on przyspiesza, to klatki spadają poniżej 30 i mamy odczuwalny dyskomfort. Problem ma zostać naprawiony patchem, ale na ten moment trudno go pominąć. Gra szybko wykłada przed nami swoje mechaniki i nijak nie planuje nam zaprzątać nimi głowy. Ta francuska produkcja najwyraźniej czerpie garściami z innych dzieł tamtejszej elektronicznej rozrywki, bo jak powiem, że mapę odkrywamy, wspinając się i naprawiając wieżę, to skojarzycie to z pewną firmą na U. Styl graficzny zaś mógłbym przyrównać do Don’t Nodowego Jusant, a i wspinaczka, choć nie tak rozbudowana, będzie tu częsta.
Nienawidzę przesadnie lać wody, zabierać wam czas i silić się na opisy każdego z dość fundamentalnych elementów, więc nazwijcie to mini recenzją, jeśli wygodniej. Caravan SandWitch to gra o podróży. Musisz mieć w sobie pierwiastek odkrywcy, który da się zauroczyć tym światem i jej mieszkańcami. Cała czas wisi nad nami ta główna tajemnica, jak i zamaskowana osoba, która zdaje się nas obserwować z bezpiecznej odległości. Podszycie w postaci takich elementów niesie same pozytywy i może być kluczowe dla tych mniej zajawionych cozy gatunkiem. Biegaj, zbieraj, rozmawiaj, a jak nie będziesz rozmawiał, to i tak wiadomości przyjdą w “Tosterowej” aplikacji, która przypomni Ci o aktualnych zadaniach - głównych i pobocznych. To, co faktycznie wyróżnia się i mocno ubarwia tą przejażdżkę, to muzyka. Idealnie wpisuje się w gatunkowe standardy, czasami pozwoli potupać nogą i stanowi nasz motor napędowy do zwiedzania kolejnych nieznanych przestrzeni.
Jak na otwarty świat nie liczcie tu jednak na przesadne bogactwo. W tym aspekcie gra pokaże swój niższy budżet, a piaszczyste tereny bardzo często będą sprawiać wrażenie opustoszałych. Drugą stroną tego medalu będzie, że jak już kogoś wypatrzycie, to na pewno z nim pogadacie. Osobiście nie dałem się zauroczyć tym światem, choć zastrzegam, że trudno ukryć mój dystans do gatunku. Rozmów było zdecydowanie za dużo, a i zbyt często były miałkie - nadmienię przy okazji, że nie usłyszycie tu żadnego voice actingu, tylko napisy. Rozpracowywanie kolejnych wież wywołuje u mnie odruchy wymiotne od kilkunastu lat, a cała zbieracka polewa niewiele mi daje. Trudno jednak negować, że stworzyli przyjemny świat (zgodnie z relaksującymi założeniami), skomponowali bardzo dobrą muzykę i podszyli wszystko tajemnicą, która może nieść dodatkową ciekawość. Dodatkową, bo nadrzędny jest tu relaks. Nie zginiesz nigdy, nie grozi Ci nic. Masz tylko łazić, oglądać krajobrazy i docelowo być lepszy dla swojego otoczenia tak jak Sauge dla wszystkich NPCów.
Dziękujemy za klucz do recenzji firmie JF Games